Nauka szkicowania

Nauka szkicowania

Szkicowanie zawsze mi nie szło.
Jak robiłam jakiś projekt, to na kartce powstawały bohomazy (zresztą, nadal tak jest), a cała reszta - uzupełnienie - archiwizowało się w głowie. W konsekwencji mój notatnik - "pomysłownik", to zapiski jakiegoś dziecka z podstawówki, z wczesnych lat szkolnych :) I tylko tęsknie spoglądałam na wstępne szkice artystów... łał... też bym tak chciała...
Uznałam, że na lekcję szkicowania nigdy nie jest za późno (czyż nie?) i wzięłam się za robotę już teraz. Wyciągnęłam szkicownik z samego dna pudła, starłam kurz, przekartkowałam - bardzo cieniutkie te kartki, jak pergamin, papier śniadaniowy jest grubszy - powzdychałam ale długo się nie zastanawiałam. 
To będzie wspaniałe, jak uda mi się zapełnić wszystkie kartki. 

Kiedyś wspominałam o sobie, że lubię samoloty, wspomniałam o hełmie, dłoni trzymającej drążek, to teraz uzupełnię, że to jest głębsze uczucie, które towarzyszy mi od dziecka, kiedy pierwszy raz zobaczyłam F-16
Zauroczenie samolotami myśliwskimi towarzyszy mi po dziś dzień. Mogłabym na nie patrzeć i patrzeć, filmów z ich udziałem i filmików obejrzałam całe mnóstwo, jak coś wpadnie mi do przeczytania, idzie na pierwszy ogień... gdybym czytała pisma kobiecie, a tam byłby artykuł o samolotach właśnie, mój wzrok padłby na te strony w pierwszej kolejności... ale to oczywiście mrzonka, by o takich samolotach było między fatałaszkami a kosmetykami...
Wiecie, że w lipcu tego roku na ekrany kin ma wejść kontynuacja Top Gun
:)
Moja inspiracja: Dassault Rafale (@airforcephotos)


Spóźniony marzec

Spóźniony marzec

Tak to jest jak codzienność pochłonie, i jak to jest tak absorbujące, że nie w głowie żadne większe przyjemności, mam wrażenie, że pozapominałam o wszystkim, co nie jest bardzo, bardzo ważne. Niemal całkowicie odcięta od społeczności, od tego, co aktualnie się dzieje w naszym kraju oczywiście też, raz na półtora tygodnia wybywając na szybkie zakupy...
Ostatnio pojechałam do Lidla, wchodzę do sklepu, za mną weszła pani (na oko po 50+) z nastoletnią córką podejrzewam, stanęłyśmy w tej samej alejce, ona odwrócona przebierała w owocach, a ja po przeciwnej stronie zastanawiałam się jakie orzechy wybrać, byłyśmy odwrócone plecami, każda zajęta swoimi sprawami. 
Tak mi się przynajmniej wydawało.
Nie wiem ile centymetrów nas dzieliło, w tym sklepie alejki nie są za szerokie. Wystarczy jedna korpulentna osoba by zająć ją w połowie, a ta pani miała dodatkowo dość daleko wysuniętą pupę, zaglądając zapamiętale w pudle.
To intuicja (?) podpowiedziała mi, że owa pani do mnie się zwraca. Odwróciłam się i zorientowałam, że faktycznie tak jest, mówiła do mnie. Miała jednak maseczkę na twarzy (żeby nie było ja też)  i nie za bardzo dobrze ją usłyszałam, więc poprosiłam o powtórzenie... a potem znowu... serio... chciałam jednak dowiedzieć się, co ta nie znana mi osoba, może ode mnie chcieć?
- Czy mogłaby pani zachować odstęp 1,5 metra?! - w końcu do mnie dotarło
Na moment mnie zamurowało, popatrzyłam na nią, zerknęłam jeszcze raz gdzie obie stoimy, prześledziłam moment, kiedy w tym samym czasie zajęłyśmy miejsce w tej samej alejce, odwrócone plecami... ale widać czekała na moją odpowiedź...więc mówię, że w takiej sytuacji, pani również powinna zachować odstęp ode mnie - i tylko w myślach "nie wierzę... że to... dzieje się... naprawdę!"
- Ja tu byłam pierwsza - usłyszałam nieco zezłoszczony ton
Córka stała obok, trochę zarumieniona...
Spojrzałam jeszcze raz, teraz już na wypiętą pupę i odwróciłam się z powrotem do tych nieszczęsnych orzechów...
Ta sytuacja w ogóle mnie nie wytrąciła z równowagi, czy wywołała jakieś inne nieprzyjemne emocje, miałam za to wrażenie, że to działo się jakby obok. Takie nierzeczywiste. I teraz, czy to ja jestem niemyśląca nie stosując się do wytycznych czy to niektórzy wpadają w obsesję?
Dzisiaj w radiu usłyszałam jak pewien ratownik medyczny, mówił, że odkąd jest ogłoszona pandemia, ludzie, a dokładnie sąsiedzi unikają go, albo gdy mają się mijać (gdy wybiera się do pracy lub z niej wraca), to machają do niego by się schował czy zmienił kierunek, bo nie chcą by ich zaraził... a jeszcze kilka tygodni temu, do jego domu przychodzili, i prosili o poradę, pomoc...
To jest akurat bardzo przykre.
Jest mi dobrze tak jak jest, nie zaglądam już na strony internetowe by pogłębiać swoją wiedzę na temat wirusa, staram się nie słuchać za często wiadomości w radiu, mam wrażenie, że gdyby nie media, większość z nas w ogóle by nie wiedziała, że co się u nas dzieje.
I nie to, że macham ręką na tę sprawę z lekceważeniem... ale inaczej się żyje, jak zajmuje się swoimi własnymi sprawami.


Zmiany jakie wprowadzone zostały na blogerze, są... hmm. a może to kwestia wprawy? Ciężko mi się połapać przy pisaniu tych słów, trochę też potrwało, zanim wprowadziłam powyższe zdjęcia... no ale nic to.
W marcu (i kwietniu), większość czasu - ale to naprawdę większość - spędzałam przy biurku, ilustrując książkę, droga do mojego miejsca pracy, była wyryta przez dwa cudowne osobniki. Przemek nieustannie coś chciał mi pokazać i często "bym tylko popatrzyła", ale ogólnie bytował przy biurku, nie odstępując mnie na krok.
Moje biurko to miejsce magnetyczne - choć na takie nie wygląda - ma ogromną siłę przyciągania :)


Martynie wystarczało abym słuchała :)...


...choć zdarzało się i też, że musiałam patrzeć


Marzec był miesiącem, kiedy po raz pierwszy w tym roku spadł śnieg... a raczej sezonie zimowym, bo w listopadzie i grudniu 2019 śniegu też nie było.
Patrzyliśmy na płaty śniegu zupełnie zaskoczeni...


To było tyle jeżeli chodzi o śnieg... kilka godzin później, to było już tylko wspomnienie...
No dobrze... co tam jeszcze mam do powiedzenia...
Aha! Moje odkrycie :) Biżuteria z Rostowa, rosyjska sztuka ludowa,finift, malowane kwiaty na porcelanie... udało mi się zdobyć srebrny komplet na eBay...od tego czasu, pierścionek i kolczyki mam na sobie cały czas i mam wrażenie, że jestem w ich posiadaniu od wielu długich lat, a teraz sobie uświadamiam, że dopiero od marca... wow


Kilka jeszcze migawek z marca... Przemek, który nie mógł doczekać się, aż babeczki ochłodną, sprawy wziął w swoje ręce, gra planszowa (którą polecam, dzieci powiedziały, że jest fajna) "Pan Twardowski", 


I jeszcze ostatnia sprawa, na koniec już (obiecuję :)
Ania z bloga na-nua doradziła mi kiedyś na Instagramie - kiedy opowiedziałam o mojej sfalowanej przez akwarelę pracy, że można ją wyprostować w następujący sposób. Spryskać z tyłu wodą, między dwie kartki ksero na przykład, do książki, i przygnieść dodatkowo czymś ciężkim. Sprawdziłam i działa oczywiście :) Za każdym razem, kiedy mam problem z falowaną ilustracją, to stosuję modły dziękczynne do Ani :)


Ufff... jak tu się nic nie zmieni, to będę musiała przemyśleć ilość zdjęć, myślałam, że zasnę, za każdym razem gdy pojedyncze zdjęcie wgrywało mi się w to miejsce, czy tylko ja mam takie problemy? Jak jest u Was? Poprzednia wersja była łatwiejsza w obsłudze, a na pewno zdjęcia migiem były ściągane, już nie wspomnę o ich edytowaniu... 
Pozdrawiam!
Akryle i Akwarele

Akryle i Akwarele

W 2017 roku postanowiłam malować. Tak na poważnie. Wcześniej, powoli rezygnowałam z innych technik artystycznych na rzecz malowania właśnie. Teraz już wiem, że to była najlepsza twórcza decyzja.
 Obecnie jest rok 2020 i mogę powiedzieć Wam, że nie zrezygnowałam z postanowienia, że mi się jednak udało. Wydaje mi się to nieprawdopodobne, te malowanie, tyle lat, regularne tworzenie coś na papierze. Na początku roku 2017 obiecałam sobie, ze zrobię jedną ilustrację na miesiąc (czyli 12 na rok) wydawało mi się, że jest to wyzwaniem... w sumie było, byłam na początku drogi przecież, w 2018 roku namalowałam 13 prac... ale teraz, kiedy minął rok 2019, kiedy namalowałam w tym roku -uwaga - ponad 100! ilustracji, to już naprawdę nie wiem, co myśleć :);):)
Dość ciekawy przeskok, czyż nie? Jeżeli 12 ilustracji na rok to wyzwanie, to kilkadziesiąt to już szaleństwo.

Akwarele
W 2017 roku, nie wiedzieć czemu, próbowałam swoich sił z akwarelami... napisałam "nie wiedzieć czemu", ponieważ wcześniej malowałam akrylami i pamiętam, jak ta technika w malarstwie mi się podobała. Namalowałam na wydmuszkach jajek gęsich i bombkach styropianowych, głównie pejzaże, wystarczyło się przecież przerzucić na większy format, ale zrezygnowałam z akryli na rzecz akwareli. Jak ja narzekałam! Nic mi się w akwarelach nie podobało na początku, aż do pewnego momentu, gdy coś zaczęło wychodzić, bo oczywiście nie poddałam się, malowałam dalej. Podejrzewam, że to właśnie wcześniejsze doświadczenia z akrylami, wymusiło sytuację, że tak samo zaczęłam malować akwarelami, stąd nazwijmy to - precyzja w moich ilustracjach. I tak minęło 3 lata, tak zostałam wciągnięta w akwarelowy świat. To, co na początku mi przeszkadzało, do czego nie mogłam się przez dłuższy czas przyzwyczaić - dopasowanie ilości wody, im jej więcej tym mniejszą kontrolę miałam, nie do końca byłam pewna, jaki będzie końcowy efekt, nawet to, że farby mieszały się w sposób niekontrolowany - po czasie przestało uwierać a za to cieszyć.
Jest jeszcze jedna sprawa, dość znacząca, która pogłębia różnicę między akwarelami a akrylami. 
Porządek
Teraz jak spróbowałam swoich sił (dziwnie to brzmi, zważywszy, że od nich waśnie zaczęłam malowanie), stwierdzam, że akwarele są czyściutkie. Mało bałaganu, łatwiej o porządek, nie trzeba za wiele przy sobie mieć elementów, sprzątanie po sobie jest szybsze... farby akwarelowe są małe i najczęściej zamknięte w pudełeczka. Nie pudła. Pamiętam, że to właśnie bardzo mnie zaskoczyło na początku, kiedy kupiłam sobie pierwsze farby akwarelowe. Zapłaciłam za nie 80 zł, przez internet, i kiedy przyszły, byłam mocno zdumiona, że takie małe coś tyle pieniędzy mnie kosztowało?! :)
Teraz, zdarza mi się kupić jedną farbkę za 100 zł, i nie uważam, że to bardzo dużo - to znaczy oczywiście jest - ale piszę to, bo chcę zaznaczyć, że farby akwarelowe, są niesamowicie wydajne! Wiem, że inwestując w drogi kolor, tak naprawdę nie tracę a zyskuję. To zakup na baaaardzo długie lata.  I to jest niesamowite w akwarelach - przede wszystkim dla osoby, która przerzuciła się z akryli. Moje pierwsze farby akwarelowe, które kupiłam 3 lata temu, a korzystam z nich nieustannie, mają się nadal świetnie. Dokupiłam dwa razy tylko biały kolor, bo on jest podstawą (dla mnie) do tworzenia większości kolorów.
Czuję się pewnie w tym temacie - akwarelowym - a pamiętam, że miałam myśl na początku, że się chyba nie polubimy :) 
Ostatnio... Jak przez mgłę, niczym przebłyski dochodziły do mnie wspomnienia o akrylach - muśnięcia farbą, mieszanie kolorów, ślizg pędzla, po powierzchni (cudowne), że to było bardzo przyjemne uczucie. Pełna kontrola nad kolorem.
W ubiegłym tygodniu, powiedziałam sobie: Próbuję!


Akryle
Więc spróbowałam.
To jest niesamowite, jak spostrzeganie mi się zmieniło przesz te trzy lata. Ten powyższy obrazek, to była dla mnie męczarnia, bardzo ciężko było mi się przestawić na akryle, był nawet moment, kiedy przeszła myśl, czy abym sobie tę satysfakcję z malowania akrylami, nie wymyśliła? Bo to niemożliwe aby mi się podobało. Ale potem przypomniałam sobie wydmuszki jaj gęsich, te pejzaże.... no musiało mi się podobać malowanie tymi farbami!

Wydmuszki -pejzaże

Nie potrafiłam trafić w kolor, tutaj każde pociągniecie pędzla ma znaczenie, nie ma mowy o przypadkowości (och!!! akwarele ❤), okazuje się, że to zupełnie inny sposób malowania. Dałam sobie odpocząć od złych myśli - że marna ze mnie malarka - pierwszą pracę skazałam na zatracenie, jako próbę przyzwyczajenia się, przypomnienia metody malowania.
Zauważyłam też jedną - dość znaczącą - w stosunku do akwareli, mianowicie... By malować akrylami potrzebuję osobnego stanowiska pracy. Moje biureczko - choć pojemne (zwykłe deski połączone ze sobą, całość w rozmiarze 130 cm x 81 cm), nie nadaje się do malowania akrylami. Bo o ile akwarele wymagają wyłącznie płaskiego blatu i krzesła, tak akwarele wręcz przeciwnie. 
Nie mieściłam się! I to było dla mnie frustrujące, nie pozwalało mi się skupić wyłącznie na malowaniu, jedna tubka, druga, trzecia, piąta i dwunasta, pędzle, które brudzą i blat (podłożyłam papiery na blacie, które przesuwały się przy nierozważnym ruchu, bo ostatnie, co mym chciała aby zapaskudzić deski, wiem, że do malowania akrylami, wystarczy stary odrapany stół, gdzie przypadkowe wylanie farby nie będzie bolało - podejrzewam, że to samo się będzie tyczyć farb olejnych) i dłonie! Tak upaskudzone. Zapomniałam, jak ciężko się zmywa farby z dłoni i pędzli - w porównaniu z akwarelami oczywiście.
Normalnie mną zatrzęsło, bo... bo ten bałagan, który w niemal sekundę powstał... malowanie na płasko akrylami jest niezupełnie wygodne, nie widać, jak by to nazwać? pełnego wglądu w pracę, perspektywę... o tak właśnie. Perspektywę. O ile jeszcze format A4 i mniejsze, można wymęczyć na płasko, tak większe to inna sprawa... Poza tym, przy akrylach potrzebuję się ruszać, odejść, przybliżyć się, sięgnąć swobodnie do farb, nie bojąc się, że rozchlapię wodę, pryśnie farba i tak dalej...
I tak, o ile przy akwarelach potrzebuję blat i krzesło i nic więcej (zupełnie wystarczy mi ten kącik w rogu pokoju) tak przy akrylach potrzebuję więcej miejsca, a brak odpowiedniego stanowiska pracy, nie tyle co uniemożliwia (jak ktoś chce to sobie poradzi), ale przydusza. Nie ma nic bardziej zabijającego twórczość jak przyduszanie...

I co teraz?

Nie chcę dokonywać wyboru, akwarele czy akryle? To zbyt bolesne rezygnować z którejś z technik. Nie chcę takiej decyzji podejmować. Fakt jest taki, że czuję się pewnie przy akwarelach, opanowałam (w miarę) tę technikę i jest mi z nią dobrze, ale też ciągnie mnie do akryli (i uważam, że to też kwestia opanowania techniki) do zupełnie innego odczuwania wolności w malowaniu. Chcę też poczuć satysfakcję z ich korzystania. Poza tym, gdzieś w środku, we mnie, czuję to, siedzi jakaś siła twórcza, która czeka, aż ja odkryję, czuję że jestem blisko, krążę w okół niej. Potrzebuję się zatracić aby ją odkryć. Potrzebuję zamknąć się w pomieszczeniu, które będzie wyłącznie przeznaczone do tego i malować malować i malować. Nie ma innej możliwości by odkryć swój potencjał.
Czuję, że potrzebuję tego bardzo!

O co tu chodzi?!

Jestem apolityczna.
Ale to nie oznacza, że nie myślę... ależ myślę.
... Mam nawet swoje zdanie, a nawet więcej, wiem, co dla mnie jest najlepsze. Ośmielę się nawet powiedzieć, że nikt inny oprócz mnie, nie wie, co dla mnie jest właściwe.
Nie jestem ignorantką.
Absolutnie nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych, raczej słucham wewnętrznego głosu, sięgam też jednocześnie do rozumu, którego jestem posiadaczką.

Raczej nie stanę z chorągwią w dłoni w pierwszym szeregu ale też nie ugnę się...
Mam dość polityki.
Mam ochotę głośno skomentować!

Czyżbym powiedziała za dużo?
To może inaczej...
Teraz jak nigdy przedtem, widzę jakąś dziwną energię, coś wisi w powietrzu, czuję się okłamywana, dostrzegam manipulowanie... o co chodzi... Intuicja, (a może wyobraźnia? Niech to będzie wyobraźnia... proszę!) podpowiada mi scenariusz z jakiegoś filmu science fiction, jakaś powieść z elementami czarnej fantastyki, dramat, komedia...pomieszanie gatunków
Tak jest lepiej?

Jadę na rowerze. Jest sobota, słonecznie, a nawet może za ciepło, bo słońce grzeje mnie mocno w plecy. Jak będę wracać i promienie wpadać mi będą prosto w twarz, to dopiero będzie zabawa. Cieszę się, że zrezygnowałam z maski antysmogowej z filtrem, nieźle by mnie zamuliło, nie oddycha się w niej swobodnie, choć ma tę wspaniałą zaletę, że zawory mogę tak ukierunkować, by nie parowały mi szkła okularów. Założyłam więc apaszkę, myk i zasłonięty nos i usta. Po co filtr Hepa, w miejscu, gdzie nie będę mieć możliwości spotkania drugiej osoby?
Jadę.
Zmieniono mi paczkomat, bo przepełniony, muszę teraz pojechać do innej części miasta... trochę żałuję, bo mogłam wsiąść w auto i po chwili już odebrać paczkę... no ale nic jadę, oczywiście " żałuję" to tak z przymrużeniem oka, lubię ruch... mam tę - dobrze, teraz jak już mnie tak zgrzało, nie będę się bawić w wyszukane słowa - mam tę szmatę na twarzy, parują mi szkła okularów, co chwilę muszę apaszkę ściągać, bo inaczej jakąś krzywdę (niechcący) sobie zrobię, nie jadę rekreacyjnie przecież... Zakładam apaszkę ponownie, jest mi niewygodnie, czuję parę, przebiega myśl, że to niezbyt dobre dla cery, czyż nie? :) Coś mi też mówi, że dla zdrowia tym bardziej...
Jechałam około 45 minut, nie spotkałam na drodze nikogo.
Czuję się jakbym miała założony knebel, choć całą sobą uważam, że nie powinnam go mieć, ale to wysokość ewentualnej kary czyni ze mnie niewolnika

Czy ktoś może mi wytłumaczyć - tak na logikę, na chłopski rozum -  dlaczego mam zakrywać twarz, w miejscu, gdzie nikogo nie ma, przede mną, za mną, w zasięgu wzroku?
Dlaczego w takim właśnie miejscu, powiedzmy na drodze polnej, własne dziecko musi iść od rodzica zachowując dwu metrowy odstęp? Po co?

Nie poruszałam tematów politycznych na moim blogu, ale dziś zrobiłam wyjątek... brzmi to zabawnie, ale to, co myślę, odnośnie niektórych spraw, podsumowuje fragment bajki Księżniczka na ziarnku grochu. Treść, którą można odnieść do tego co się dzieje w świecie, w a dokładnie w naszym kraju - tej bajki, jak i wszystkie, które opowiada pan Piotr, słucham odkąd urodziła się Martyna, czyli wiele lat temu, dziś nieopatrznie jedna z nich, a dokładniej fragment jednej z nich stał się alegorią, w moim rozumieniu. Ale już dobrze, co tam, nie przedłużam :)


Księżniczka na ziarnku grochu - Bajki z Ramą 

(opowiadającym po mistrzowsku p. Piotrem Fronczewskim) 

"Król... naciskany przez żonę, wydał dekret. Najgłupszy dekret w historii królestwa, który heroldowie ogłosili oficjalnie na rynku z trudem hamując śmiech. I trudno im się dziwić. Zresztą sami posłuchajcie jego treści:
My, miłościwie wam panujący
Król Safanduła IV z małżonką
w trosce o dobre samopoczucie księżniczki, nakazujemy, co następuje:
Koty w naszym królestwie mają miauczeć na migi
Psy szczekać w myślach, i to nie za głośno
Koguty, piać z dziobem w piasku
Za nieprzestrzeganie postanowień niniejszego dekretu, grozi poważne upomnienie w postaci pogrożenia palcem  

Poddani pomyśleli sobie, że ich król zwariował! Co było zresztą bliskie prawdy, bo to, co się działo z księżniczką w pałacu, przypominało 
OBŁĘD"




Kwietniowe akwarelki

Kwietniowe akwarelki


Nie ma ich za wiele - papryka w pierwszym stadium zwiędnięcia i urodzinowe cyferki balony z ubiegłego roku, które w końcu udało mi się namalować.
Wprawdzie do końca miesiąca zostało jeszcze nieco czasu, ale podejrzewam, że nie uda mi się zrealizować swojego kolejnego malunku, choć oczywiście zacznę. Na razie wrócę do książki...
Jak ja się cieszę, że mogę malować!
Czuję euforię, bo to takie wewnętrzne uczucie, że jestem w odpowiednim miejscu w swoim życiu, że to właśnie malowanie jest czymś, czym chciałabym zajmować się w swoim życiu, zawodowo oczywiście. Dobrze jest mieć pracę, która jednocześnie jest też pasją.
Prawda? :)


Praca nad książką skończona (prawie)

Praca nad książką skończona (prawie)


Udało mi się dotrzymać terminu zdania ilustracji.
Czuję ulgę, wiadomo, ale też niedosyt i niepewność,wiadomo... w obliczu sytuacji, w jakiej się wszyscy znaleźliśmy, wszystkie rozmowy dotyczące wydania książki zostały wstrzymane, niepewność, bo nie wiadomo do czego wrócimy gdy już będzie po. Niedosyt czuję, bowiem nie mogłam namalować tyle ile bym chciała a przede wszystkim tak jak bym chciała.

Praca nad książką

Wykonałam 80 ilustracji (to naprawdę sporo!) od najmniejszych obrazków aż po dwustronicowe. Ostatnie 1,5 miesiąca to była praca na akord, nade mną wisiało widmo terminu, więc nie mogłam na ilustracje przeznaczyć tyle czasu ile wymagałyby, więc niektóre są takie jakie są, nad czym po prostu ubolewam, ale to też dla mnie nowość i nauka.
Teraz po czasie wiem, że takie doświadczenie było mi potrzebne, bo lepiej wiedzieć doświadczając na własnej skórze,  podejrzewam, że to dopiero początek... Bo ilustrowanie do książki nie za wiele ma wspólnego z twórczością, przynajmniej w takim rozumieniu, w jakim ja spostrzegam tworzenie. Tworzenie, artyzm... boli czy nie boli, trzeba było namalować i już.
Wena nie ma z tym nic wspólnego.
Dzieci odetchnęły z ulgą, bo przyznam się, że przez wiele tygodni je zaniedbywałam, co nie raz podgrzewało atmosferę w domu, nie obyło się bez łez, wzajemnych... Ale mam też wspaniałe dzieci, Przemek był wyrozumiały, Martynka mi pomogła....
Wiem, że nie powinno to tak wyglądać, dzieci to dzieci a przecież to ja jestem dorosła, ale naprawdę byłam w impasie. Zmagałam się ze wszystkim sama i było to dla mnie ogromnym obciążeniem psychicznym.
Spędziłam niemal 8 tygodni, od poniedziałku do niedzieli, od rana do późnej nocy - dosłownie - przez kilkadziesiąt dni, bez chwili przerwy dla siebie, z czasem ograniczonym do niezbędnego minimum dla rodziny, jak teraz to piszę, to kręcę głowę w zdumieniu, bo przypominają mi się lata poświęceń i innych doświadczeń, które zaznałam w młodości, a które mogę porównać do tej niedawnej szarpaniny czasowej. Rozpaczy wewnętrznej, bezsilności i też siły, na przekór wszystkiemu, że pomimo wszystko, nie poddam się.
Najgorsze były pierwsze tygodnie, dni w zasadzie, kiedy zaczął się wyścig z czasem, kiedy już zaczynałam odczuwać skutki braku wyspania, latania w te i we wte, załatwiania innych ważnych spraw życiowych, byciem mamą jednocześnie, gospodynią domową, i cała reszta, świadomość, że jak zrobię obiad, czy za długo porozmawiam z dziećmi - naprawdę absurdalne - to ten czas "stracony" będę musiała odrobić w nocy, świadomość, że jak nie zrobię choćby 1 ilustracji na dzień, to nie wyjdę z zaległości. No więc już po pierwszych kilkunastu dniach, kiedy widziałam, co się dzieje, myśl, że przede mną jest jeszcze cały miesiąc... 30 dni... Takich dni... była niezwykle przytłaczająca. Bo widzicie... jedną pełną ilustrację, bogatą w szczegóły,  nie jest łatwo namalować w jeden dzień, bo sam szkic, który jest podstawą, a który trzeba wymyślić i bardzo dokładnie z tych myśli przenieść na papier, zajmuje wiele czasu, a tu jeszcze trzeba go ubarwić, wymyślić kolory, nakładając wiele ich warstw na siebie... Potrzeba do tego czasu, skupienia przede wszystkim. Nie miałam do tego warunków, nie zliczę ile razy musiałam odchodzić z frustracją od pracy.
Napisałam jedną ilustrację, a według obliczeń, aby zrealizować cały mój zamysł odnośnie zobrazowania książki, powinnam zrobić 2 ilustracje dziennie, każdego dnia, przez kilkadziesiąt dni.
Jeszcze 2 tygodnie przed terminem nie byłam pewna czy mi się uda...
Przeklinałam te moje szczegółowe malowanie. Zwłaszcza wtedy, gdy zorientowałam się jak szybko można namalować obrazek ot taki prosty, rozmazany, niedopracowany - choć nadal ładny, nie mogłam, po prostu nie mogłam, go takiego zostawić. Więc ta moja szczegółowość była problemem, nie termin - wiedziałam, że gdybym malowała prościej, na luzie zrealizowałabym cały zamysł.
Teraz jest już po, mogę posprzątać dom, ogarnąć ten cały wielotygodniowy bałagan. Wziąć się też za siebie, pod oczami czuję jeszcze piach, rozregulowała mi się gospodarka hormonalna...
Głęboko wierzę w to, że to był odosobniony przypadek, że tak to nie wygląda...
Zostawiam Wam kilka obrazków do książki, skończone albo podczas pracy i jak się uda, to zobaczycie całą resztę już zebraną w jednym miejscu. Czego życzę z całego serca autorce i sobie rzecz jasna :)

Moje odkrycie

No ale jakie wnioski wyciągnęłam z tego doświadczenia? Ano wiele... Ale może skupię się na jednym, bo związany jest z tworzeniem. Mianowicie
Odkryłam, że potrafię malować na zawołanie! :)
Wygląda na to, że jestem artystką. To wena sprawia, że maluję z polotem, mam te uczucie wolności w tworzeniu... Tworzę! Nie przeszkadza nawet to, że nigdy nie uczyłam się rysunku, że nie jestem plastykiem, profesjonalistką, po prostu obraz pojawia się w głowie, a ręka robi swoje, na końcu jest te niepowtarzalne poczucie satysfakcji, że zrobiło się coś dobrego. Do malunku, podchodzę, kiedy chcę, kiedy myśli domagają się upustu... wena...
W takiej sytuacji powstawały pierwsze ilustracje do książki... Mogłam TWORZYĆ, miałam czas...
A kiedy nieoczekiwanie, narzucony termin - po tym jak już przestałam się miotać, a realizować kolejne prace - odkryłam, że już nie tworzę a PRODUKUJĘ i to też jest na swój sposób niesamowite.
Po pierwsze, nie ma czasu na rozmyślanie, jaki kolor, czy pójść w tym kierunku czy w tym, na decyzję jest dosłownie chwila, jak błysk i do roboty. To musi być szybkie i pewne. Mówię o szkicu, ale w sumie dotyczy to też kolorowania. A potem szybkie poprawki, nie czekając na TE uczucie, że to już koniec, nic więcej nie trzeba dodawać (więc jakby nie patrzeć, praca jest niedokończona) i następna ilustracja... a potem następna... następna... następna... nie myśleć, tylko malować.
Nie ma czegoś takiego: nie mam ochoty dziś malować (bo nie mam), ołówek i pędzel w ręku mi się nie trzymają, więc nie maluję, do biurka podejdę, kiedy poczuję ochotę- nazwijmy to weną.
A jest tak: Podchodzę do biurka i ołówek, który nie chce mi się trzymać, trzymam mocniej i zmuszam rękę, by stabilniej trzymała pędzel. Nie ma weny jest zadanie do wykonania. Odcinam się od emocji towarzyszących artyzmowi.
To działa!
Oczywiście, nie ma to nic wspólnego z prawdziwym tworzeniem..
Odkryłam, że umiem wyprodukować ilustrację na zawołanie. Myślę, że taka umiejętność jest niezbędna przy pracy ilustratora. Nie mam doświadczenia, tak się domyślam jednak.
Takie są moje początki. Musiałam zrobić swoją małą rewolucję w sposobie myślenia, podejścia do zadania, a najlepiej, znaczy się - skuteczniej-  zrobić to na własnych popełnionych błędach, czyż nie?

Co robię jak już jest Po?

Nie mam pewności, czy książka zostanie wydana. I ta niepewność jest dla mnie przykra. Oddałam 
tej książce serce i ciężką pracę, a nie wiem, jaki będzie koniec tej historii.
Właśnie skończył się pierwszy tydzień "odpoczynku" - posprzątałam jako tako w domu, pobyłam trochę z dziećmi, zorganizowałam święta, a nawet znalazłam czas, by coś swojego pomalować. Dziś postanowiłam zadbać o siebie, na początek sen, poćwiczę, bo jednak wielotygodniowe siedzenie w jednym miejscu - to co, że bardzo często wstawałam - nieprzemyślane podjadanie albo nie jedzenie, nieustanny stres, odbiło się na moim ciele... poczytam książkę, może obejrzę film w tym tygodniu - ostatni raz takie rzeczy robiłam na przełomie stycznia/ lutego, mam wrażenie, że lata temu...
Ale też... wykorzystam sytuację, w jakiej wszyscy się znaleźliśmy - mimo, że zilustrowałam książkę - wrócę do tych prac, z których musiałam rezygnować. Tych prac, których stworzenie zajęłoby mi więcej niż jeden, dwa dni, i ile uda mi się domalować to na plus.
Zrobię już to jednak na spokojnie.

Copyright © 2014 sylwiitwory , Blogger