O co tu chodzi?!

Jestem apolityczna.
Ale to nie oznacza, że nie myślę... ależ myślę.
... Mam nawet swoje zdanie, a nawet więcej, wiem, co dla mnie jest najlepsze. Ośmielę się nawet powiedzieć, że nikt inny oprócz mnie, nie wie, co dla mnie jest właściwe.
Nie jestem ignorantką.
Absolutnie nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych, raczej słucham wewnętrznego głosu, sięgam też jednocześnie do rozumu, którego jestem posiadaczką.

Raczej nie stanę z chorągwią w dłoni w pierwszym szeregu ale też nie ugnę się...
Mam dość polityki.
Mam ochotę głośno skomentować!

Czyżbym powiedziała za dużo?
To może inaczej...
Teraz jak nigdy przedtem, widzę jakąś dziwną energię, coś wisi w powietrzu, czuję się okłamywana, dostrzegam manipulowanie... o co chodzi... Intuicja, (a może wyobraźnia? Niech to będzie wyobraźnia... proszę!) podpowiada mi scenariusz z jakiegoś filmu science fiction, jakaś powieść z elementami czarnej fantastyki, dramat, komedia...pomieszanie gatunków
Tak jest lepiej?

Jadę na rowerze. Jest sobota, słonecznie, a nawet może za ciepło, bo słońce grzeje mnie mocno w plecy. Jak będę wracać i promienie wpadać mi będą prosto w twarz, to dopiero będzie zabawa. Cieszę się, że zrezygnowałam z maski antysmogowej z filtrem, nieźle by mnie zamuliło, nie oddycha się w niej swobodnie, choć ma tę wspaniałą zaletę, że zawory mogę tak ukierunkować, by nie parowały mi szkła okularów. Założyłam więc apaszkę, myk i zasłonięty nos i usta. Po co filtr Hepa, w miejscu, gdzie nie będę mieć możliwości spotkania drugiej osoby?
Jadę.
Zmieniono mi paczkomat, bo przepełniony, muszę teraz pojechać do innej części miasta... trochę żałuję, bo mogłam wsiąść w auto i po chwili już odebrać paczkę... no ale nic jadę, oczywiście " żałuję" to tak z przymrużeniem oka, lubię ruch... mam tę - dobrze, teraz jak już mnie tak zgrzało, nie będę się bawić w wyszukane słowa - mam tę szmatę na twarzy, parują mi szkła okularów, co chwilę muszę apaszkę ściągać, bo inaczej jakąś krzywdę (niechcący) sobie zrobię, nie jadę rekreacyjnie przecież... Zakładam apaszkę ponownie, jest mi niewygodnie, czuję parę, przebiega myśl, że to niezbyt dobre dla cery, czyż nie? :) Coś mi też mówi, że dla zdrowia tym bardziej...
Jechałam około 45 minut, nie spotkałam na drodze nikogo.
Czuję się jakbym miała założony knebel, choć całą sobą uważam, że nie powinnam go mieć, ale to wysokość ewentualnej kary czyni ze mnie niewolnika

Czy ktoś może mi wytłumaczyć - tak na logikę, na chłopski rozum -  dlaczego mam zakrywać twarz, w miejscu, gdzie nikogo nie ma, przede mną, za mną, w zasięgu wzroku?
Dlaczego w takim właśnie miejscu, powiedzmy na drodze polnej, własne dziecko musi iść od rodzica zachowując dwu metrowy odstęp? Po co?

Nie poruszałam tematów politycznych na moim blogu, ale dziś zrobiłam wyjątek... brzmi to zabawnie, ale to, co myślę, odnośnie niektórych spraw, podsumowuje fragment bajki Księżniczka na ziarnku grochu. Treść, którą można odnieść do tego co się dzieje w świecie, w a dokładnie w naszym kraju - tej bajki, jak i wszystkie, które opowiada pan Piotr, słucham odkąd urodziła się Martyna, czyli wiele lat temu, dziś nieopatrznie jedna z nich, a dokładniej fragment jednej z nich stał się alegorią, w moim rozumieniu. Ale już dobrze, co tam, nie przedłużam :)


Księżniczka na ziarnku grochu - Bajki z Ramą 

(opowiadającym po mistrzowsku p. Piotrem Fronczewskim) 

"Król... naciskany przez żonę, wydał dekret. Najgłupszy dekret w historii królestwa, który heroldowie ogłosili oficjalnie na rynku z trudem hamując śmiech. I trudno im się dziwić. Zresztą sami posłuchajcie jego treści:
My, miłościwie wam panujący
Król Safanduła IV z małżonką
w trosce o dobre samopoczucie księżniczki, nakazujemy, co następuje:
Koty w naszym królestwie mają miauczeć na migi
Psy szczekać w myślach, i to nie za głośno
Koguty, piać z dziobem w piasku
Za nieprzestrzeganie postanowień niniejszego dekretu, grozi poważne upomnienie w postaci pogrożenia palcem  

Poddani pomyśleli sobie, że ich król zwariował! Co było zresztą bliskie prawdy, bo to, co się działo z księżniczką w pałacu, przypominało 
OBŁĘD"




Kwietniowe akwarelki

Kwietniowe akwarelki


Nie ma ich za wiele - papryka w pierwszym stadium zwiędnięcia i urodzinowe cyferki balony z ubiegłego roku, które w końcu udało mi się namalować.
Wprawdzie do końca miesiąca zostało jeszcze nieco czasu, ale podejrzewam, że nie uda mi się zrealizować swojego kolejnego malunku, choć oczywiście zacznę. Na razie wrócę do książki...
Jak ja się cieszę, że mogę malować!
Czuję euforię, bo to takie wewnętrzne uczucie, że jestem w odpowiednim miejscu w swoim życiu, że to właśnie malowanie jest czymś, czym chciałabym zajmować się w swoim życiu, zawodowo oczywiście. Dobrze jest mieć pracę, która jednocześnie jest też pasją.
Prawda? :)


Praca nad książką skończona (prawie)

Praca nad książką skończona (prawie)


Udało mi się dotrzymać terminu zdania ilustracji.
Czuję ulgę, wiadomo, ale też niedosyt i niepewność,wiadomo... w obliczu sytuacji, w jakiej się wszyscy znaleźliśmy, wszystkie rozmowy dotyczące wydania książki zostały wstrzymane, niepewność, bo nie wiadomo do czego wrócimy gdy już będzie po. Niedosyt czuję, bowiem nie mogłam namalować tyle ile bym chciała a przede wszystkim tak jak bym chciała.

Praca nad książką

Wykonałam 80 ilustracji (to naprawdę sporo!) od najmniejszych obrazków aż po dwustronicowe. Ostatnie 1,5 miesiąca to była praca na akord, nade mną wisiało widmo terminu, więc nie mogłam na ilustracje przeznaczyć tyle czasu ile wymagałyby, więc niektóre są takie jakie są, nad czym po prostu ubolewam, ale to też dla mnie nowość i nauka.
Teraz po czasie wiem, że takie doświadczenie było mi potrzebne, bo lepiej wiedzieć doświadczając na własnej skórze,  podejrzewam, że to dopiero początek... Bo ilustrowanie do książki nie za wiele ma wspólnego z twórczością, przynajmniej w takim rozumieniu, w jakim ja spostrzegam tworzenie. Tworzenie, artyzm... boli czy nie boli, trzeba było namalować i już.
Wena nie ma z tym nic wspólnego.
Dzieci odetchnęły z ulgą, bo przyznam się, że przez wiele tygodni je zaniedbywałam, co nie raz podgrzewało atmosferę w domu, nie obyło się bez łez, wzajemnych... Ale mam też wspaniałe dzieci, Przemek był wyrozumiały, Martynka mi pomogła....
Wiem, że nie powinno to tak wyglądać, dzieci to dzieci a przecież to ja jestem dorosła, ale naprawdę byłam w impasie. Zmagałam się ze wszystkim sama i było to dla mnie ogromnym obciążeniem psychicznym.
Spędziłam niemal 8 tygodni, od poniedziałku do niedzieli, od rana do późnej nocy - dosłownie - przez kilkadziesiąt dni, bez chwili przerwy dla siebie, z czasem ograniczonym do niezbędnego minimum dla rodziny, jak teraz to piszę, to kręcę głowę w zdumieniu, bo przypominają mi się lata poświęceń i innych doświadczeń, które zaznałam w młodości, a które mogę porównać do tej niedawnej szarpaniny czasowej. Rozpaczy wewnętrznej, bezsilności i też siły, na przekór wszystkiemu, że pomimo wszystko, nie poddam się.
Najgorsze były pierwsze tygodnie, dni w zasadzie, kiedy zaczął się wyścig z czasem, kiedy już zaczynałam odczuwać skutki braku wyspania, latania w te i we wte, załatwiania innych ważnych spraw życiowych, byciem mamą jednocześnie, gospodynią domową, i cała reszta, świadomość, że jak zrobię obiad, czy za długo porozmawiam z dziećmi - naprawdę absurdalne - to ten czas "stracony" będę musiała odrobić w nocy, świadomość, że jak nie zrobię choćby 1 ilustracji na dzień, to nie wyjdę z zaległości. No więc już po pierwszych kilkunastu dniach, kiedy widziałam, co się dzieje, myśl, że przede mną jest jeszcze cały miesiąc... 30 dni... Takich dni... była niezwykle przytłaczająca. Bo widzicie... jedną pełną ilustrację, bogatą w szczegóły,  nie jest łatwo namalować w jeden dzień, bo sam szkic, który jest podstawą, a który trzeba wymyślić i bardzo dokładnie z tych myśli przenieść na papier, zajmuje wiele czasu, a tu jeszcze trzeba go ubarwić, wymyślić kolory, nakładając wiele ich warstw na siebie... Potrzeba do tego czasu, skupienia przede wszystkim. Nie miałam do tego warunków, nie zliczę ile razy musiałam odchodzić z frustracją od pracy.
Napisałam jedną ilustrację, a według obliczeń, aby zrealizować cały mój zamysł odnośnie zobrazowania książki, powinnam zrobić 2 ilustracje dziennie, każdego dnia, przez kilkadziesiąt dni.
Jeszcze 2 tygodnie przed terminem nie byłam pewna czy mi się uda...
Przeklinałam te moje szczegółowe malowanie. Zwłaszcza wtedy, gdy zorientowałam się jak szybko można namalować obrazek ot taki prosty, rozmazany, niedopracowany - choć nadal ładny, nie mogłam, po prostu nie mogłam, go takiego zostawić. Więc ta moja szczegółowość była problemem, nie termin - wiedziałam, że gdybym malowała prościej, na luzie zrealizowałabym cały zamysł.
Teraz jest już po, mogę posprzątać dom, ogarnąć ten cały wielotygodniowy bałagan. Wziąć się też za siebie, pod oczami czuję jeszcze piach, rozregulowała mi się gospodarka hormonalna...
Głęboko wierzę w to, że to był odosobniony przypadek, że tak to nie wygląda...
Zostawiam Wam kilka obrazków do książki, skończone albo podczas pracy i jak się uda, to zobaczycie całą resztę już zebraną w jednym miejscu. Czego życzę z całego serca autorce i sobie rzecz jasna :)

Moje odkrycie

No ale jakie wnioski wyciągnęłam z tego doświadczenia? Ano wiele... Ale może skupię się na jednym, bo związany jest z tworzeniem. Mianowicie
Odkryłam, że potrafię malować na zawołanie! :)
Wygląda na to, że jestem artystką. To wena sprawia, że maluję z polotem, mam te uczucie wolności w tworzeniu... Tworzę! Nie przeszkadza nawet to, że nigdy nie uczyłam się rysunku, że nie jestem plastykiem, profesjonalistką, po prostu obraz pojawia się w głowie, a ręka robi swoje, na końcu jest te niepowtarzalne poczucie satysfakcji, że zrobiło się coś dobrego. Do malunku, podchodzę, kiedy chcę, kiedy myśli domagają się upustu... wena...
W takiej sytuacji powstawały pierwsze ilustracje do książki... Mogłam TWORZYĆ, miałam czas...
A kiedy nieoczekiwanie, narzucony termin - po tym jak już przestałam się miotać, a realizować kolejne prace - odkryłam, że już nie tworzę a PRODUKUJĘ i to też jest na swój sposób niesamowite.
Po pierwsze, nie ma czasu na rozmyślanie, jaki kolor, czy pójść w tym kierunku czy w tym, na decyzję jest dosłownie chwila, jak błysk i do roboty. To musi być szybkie i pewne. Mówię o szkicu, ale w sumie dotyczy to też kolorowania. A potem szybkie poprawki, nie czekając na TE uczucie, że to już koniec, nic więcej nie trzeba dodawać (więc jakby nie patrzeć, praca jest niedokończona) i następna ilustracja... a potem następna... następna... następna... nie myśleć, tylko malować.
Nie ma czegoś takiego: nie mam ochoty dziś malować (bo nie mam), ołówek i pędzel w ręku mi się nie trzymają, więc nie maluję, do biurka podejdę, kiedy poczuję ochotę- nazwijmy to weną.
A jest tak: Podchodzę do biurka i ołówek, który nie chce mi się trzymać, trzymam mocniej i zmuszam rękę, by stabilniej trzymała pędzel. Nie ma weny jest zadanie do wykonania. Odcinam się od emocji towarzyszących artyzmowi.
To działa!
Oczywiście, nie ma to nic wspólnego z prawdziwym tworzeniem..
Odkryłam, że umiem wyprodukować ilustrację na zawołanie. Myślę, że taka umiejętność jest niezbędna przy pracy ilustratora. Nie mam doświadczenia, tak się domyślam jednak.
Takie są moje początki. Musiałam zrobić swoją małą rewolucję w sposobie myślenia, podejścia do zadania, a najlepiej, znaczy się - skuteczniej-  zrobić to na własnych popełnionych błędach, czyż nie?

Co robię jak już jest Po?

Nie mam pewności, czy książka zostanie wydana. I ta niepewność jest dla mnie przykra. Oddałam 
tej książce serce i ciężką pracę, a nie wiem, jaki będzie koniec tej historii.
Właśnie skończył się pierwszy tydzień "odpoczynku" - posprzątałam jako tako w domu, pobyłam trochę z dziećmi, zorganizowałam święta, a nawet znalazłam czas, by coś swojego pomalować. Dziś postanowiłam zadbać o siebie, na początek sen, poćwiczę, bo jednak wielotygodniowe siedzenie w jednym miejscu - to co, że bardzo często wstawałam - nieprzemyślane podjadanie albo nie jedzenie, nieustanny stres, odbiło się na moim ciele... poczytam książkę, może obejrzę film w tym tygodniu - ostatni raz takie rzeczy robiłam na przełomie stycznia/ lutego, mam wrażenie, że lata temu...
Ale też... wykorzystam sytuację, w jakiej wszyscy się znaleźliśmy - mimo, że zilustrowałam książkę - wrócę do tych prac, z których musiałam rezygnować. Tych prac, których stworzenie zajęłoby mi więcej niż jeden, dwa dni, i ile uda mi się domalować to na plus.
Zrobię już to jednak na spokojnie.

Copyright © 2014 sylwiitwory , Blogger