Dlaczego zabawy z tatą nie są nudne

Dlaczego zabawy z tatą nie są nudne



Ileż słów potępiających mnie - w myślach swoich -wypowiedziałam! Że nudna i leniwa jestem, egoistka, która myśli o sobie, o swojej wygodzie. Że dzieci potrzebują większych, lepszych wrażeń - a nie ciągle to samo - by było ciekawiej. Przy mnie tylko nuda. Co za wspomnienia one przy mnie będą miały? Tylko w domu, na krótkim pospiesznym spacerze, zakupach - gdzie najczęściej słyszą, nie kupię, nie dzisiaj, nie teraz, nie mam na tyle pieniędzy, innym razem, proszę - czytanka na szybko przeczytana, jedna, druga, może niespodziewanie, raz na jakiś czas jakaś wymyślona zabawa, zadanie zabawne do zrobienia, ale ogólnie żadnego popuszczania wyobraźni, pójścia na żywioł, wprawdzie milion rozmów odbytych, ale to przecież nie wszystko, to nie wystarcza, to nie powinno wystarczać. Wszystko w biegu aby ze wszystkim zdążyć.
W przeciwieństwie do TATY.
Bo ten, ma czas. Na zabawy coraz bardziej wymyślniejsze, na pozwalanie aby się wybabrały w błocie, na nie pilnowanie ram czasowych, na tę beztroskość, której ja nie mam.
Zawsze porównywałam się do męża, a porównywania te wychodziły na moją niekorzyść oczywiście.
I jest!
Objawienie, jakie przyszło podczas rozmowy ze znajomą, która borykała się z podobnymi troskami, odkryłam przyczynę tego stanu rzeczy. A najlepiej zobrazuje to, oto taki obrazek:
Mąż bawi się z dziećmi, harmider przy tym taki, że ho ho ho, piski, krzyki bojowe, śmiechy. Tam rzecz rzucana, tam coś zaczęło zwisać, wysunięte, wyciągnięte, leżące, podeptane... przenoszą się do następnego pokoju, a tam powtórka... ja w tym czasie przy biurku siedzę, skupiam się na pracy... wstaję, idę do kuchni po wodę, po drodze stopą oczyszczając przejście, wzdycham. Wracam na miejsce. Cieszę się, że mąż zajmuje się dziećmi, mogę nadrobić zaległości, naiwna pierwsza myśl... choć mogliby co chwilę do mnie nie przychodzić, aby sprawdzić czy jestem, przeszkadza mi to i nie pozwala się skupić... z tyłu głowy kołacze się niespokojna myśl, kto to wszystko posprząta?... Dom istne pobojowisko, mija godzina (!), po której mąż wymęczony radosny - bo bawili się przednio -wychodzi i wypowiada TO zdanie, po którym skacze mi ciśnienie:
- Obiad gotowy?
!!!
Dlaczego zabawy z tatą nie są nudne?
Bo podczas zabaw z dziećmi, nie musi myśleć o tej całej procedurze, w której powstaje obiad i to, co dzieje się po nim,  nie musi myśleć o tym, że trzeba posprzątać, odłożyć rzeczy na miejsce, nie musi pilnować czasu, tej świadomości, że jak pobawi się godzinę dłużej to nie zdąży z cała resztą, że trzeba zrobić pranie i je wyprasować, przypilnować by dzieci miały wymyte włosy, obcięte paznokcie, czyste zęby, pilnować zdrowej diety, wypitej wody, odpowiedniej ilości czasu na świeżym powietrzu,  wyznaczania granic i pilnowania konsekwencji, pokoi w miarę ogarniętych,  że gdy usiądzie i zajmie się na chwile sobą, to kosztem tych wszystkich czynności około domowych, które MUSZĄ być zrobione, by całość miała ręce i nogi. Nie musi się pytać czy może wyjść SAM z domu, czy przypilnuje mu ktoś dzieci. I na końcu (ochhhh, litania byłaby dłuższa :) nie musi dzielić domowych obowiązków z pracą. Nie musi się szarpać, by to wszystko ująć w ramy jednej doby.
Bo wszystko to robię ja. Świadomość, że za dużo obowiązków sobie nałożyłam i nie ma za wiele miejsca na spontaniczność aż do zatracenia, w zabawie z dziećmi.
Nie żebym poczuła się lżej iż znalazłam usprawiedliwienie, na te nieatrakcyjne chwile - w moim odczuciu - jakie spędzam z dziećmi, na ten brak spontaniczności, to raczej jest coś na kształt ulgi, że choć jedna pozycja z długiej listy pytań pozostających bez odpowiedzi, została odhaczona.

Taras altany, pierwsze jego użytkowanie i inne (ciężkie) tematy

Taras altany, pierwsze jego użytkowanie i inne (ciężkie) tematy


Lubię otaczać się ładnymi rzeczami, nie ma znaczenia, czy kupione, czy nowe. Nie czuję większego skrępowania, gdy z wyrzuconych rzeczy przed obcym domem, wypatrzę coś ciekawego i przytacham na plecach (tak do domu trafiły 3 dębowe krzesła). Czuję w tym wszystkim równowagę.
Lubię jak coś do siebie pasuje, albo nie pasuje tylko pozornie.
Od jakiegoś czasu zaczęłam kupować mniej, a to co wpada mi w dłonie, staram się by było ładne i służyło mnie i mojej rodzinie przez lata. A najlepiej jak przez całe życie.
Minimalizm nie jest dla mnie więc szperam i wynajduję perełki. Większość z nich trafia mi się z przeceny, po okazyjnej cenie. Najczęściej kończy się jednak tak, że muszę zbierać, bo po drodze okazuje się, że są inne priorytety, całkowicie przyziemne.
I tu - w tej ciągłości myśli - muszę napisać więcej...
Od jakiegoś czasu, będąc na instagramie, obserwuję pęd, wyścig szczurów, nie wiem jak inaczej te zjawisko nazwać. Doszło do tego, że pokazując na swoim profilu zdjęcia, na którym widnieją różne marki, czuję się nie tyle co skrępowana, ale nachodzi mnie myśl, co ludzi sobie pomyślą... że jakiś wpis sponsorowany? Że się wyrywam przed szereg?
Po pierwsze - dotyczy to wszystkich - co kogo interesuje czy wpis sponsorowany czy nie? Czy ktoś na tym zarabia i ile? Nie rozumiem zaglądania do cudzego portfela, jadowitych komentarzy wynikających z zazdrości. Przeczytałam tak dużo już wpisów obronnych napisanych przez blogerów...
Denerwują mnie firmy, które zauważają tylko te profile, które mają tysiące obserwatorów... Denerwują mnie też profile osób, które reklamują wszystko co popadnie byle tylko się jak najwięcej nachłapać...
Pisząc ten wpis, kołacze mi się pewne zdanie... po co mają Ci płacić za reklamę, kiedy robisz ją za darmo?
...
A gdzie jest miejsce na spontaniczność?
Powiem Wam jak to jest u mnie. Dostawałam propozycje współpracy, wszystkie odmawiałam, bo mnie to nie interesuje. Na razie, nie zaprzeczam. Ale póki co, pokazując daną rzecz, myślę głównie o tym, że "halooo! To mi się tak podoba, że muszę wam pokazać!", chcę się nacieszyć. Bo sprawia mi to przyjemność i tyle. Bo mogę i chcę.
Kiedyś rozmawiałam z panią z pewnej marki, która zapytała się o współpracę. O pieniądzach była mowa. Firmę znam, mam ich produkty, zadowolona jestem, mogę ich zareklamować nawet bez pieniędzy. Przeczytałam w odpowiedzi, że nie spotkała się jeszcze z taką bezinteresownością...
Ktoś mi tu może w odpowiedzi napisać, że to głupota, bo jak mi nie dadzą to dadzą komu innemu...
Wyobrażam sobie to tak:  jestem uczciwa wobec siebie w środku i na zewnątrz. Nawet jak to nie będzie niosło za sobą grubych pieniędzy. I jeżeli coś mi się podoba, co mi się sprawdziło, to piszę o tym, bo chcę... tak samo jak nie będę chciała pisać o tym, że coś jest bublem, chyba, że poczuję inaczej...
Taka staroświecka naiwność.
Ale chcę by to było wszystko na moich warunkach albo w ogóle. I tak, chciałabym aby więcej było osób tutaj i na instagramie, ale nie mam zamiaru się sprzedawać wbrew sobie. Nie chcę by mnie coś uwierało.
Robię te różne aranżacje, reklamuję nie myśląc o tym, że reklamuję. I tylko nieliczne firmy, piszą do mnie i dziękują. I nie to, że czekam na odpowiedź, zawsze jest to dla mnie zaskoczeniem, kiedy na poczcie otrzymam wiadomość.
Kiedyś pewna trenerka fintessu, na swoim blogu napisała wprost, że jak miała mały zasięg to firmy, do których pisała o wsparcie zignorowało ją. Te same firmy nachalnie pchały się do niej, kiedy na jej profilu, z kilku setek obserwatorów podniosły się cyferki do tysięcy.
Takie bagienko.
Tak samo jak nie muszę robić ustawek, tak samo jak nie muszę przejmować się gdy ktoś mnie o to posądzi (co już się zdarzyło nie raz), życia by mi nie starczyło na przekonywanie ludzi o moich intencjach, zawsze się bowiem znajdzie ktoś, kto mi nie uwierzy.
Tak mi się zebrało...

Kiedy dzieci rozłożyły koc i swoje rzeczy na nim a potem gdy wybyły na dłuższy czas, ja, malując przy stole w altanie, pomyślałam, że właśnie dzisiaj podaruję im te fantastyczne otulacze :) Wkomponowałam je w te wszystkie rzeczy (które z namaszczeniem ułożyła Martyna), usiadłam przed akwarelą i czekałam. Co jakiś czas patrząc na ten nieład artystyczny. Z myślą, ze szkoda to będzie za chwilę sprzątać, bo coś za długo ich nie ma, a tu pora kolacji, kąpieli coraz bliżej. Ładnie to wszystko wyglądało ale jeszcze bardziej byłam ciekawa jak zareagują, więc czekałam.
Czasem lubię robić im niespodziewane prezenty, lubię patrzeć na ich ciekawość, delikatne podchodzenie, dotykanie, układanie (może to mają po mnie wyuczone?), cieszę się, ze nie rzucają się bezmyślnie, celebrują raczej...
Martyna -choć Przemkowi zdarza się to również - układa według uznania i robi sesje zdjęciowe...

A na zdjęciach:
gra Monopoly Junior firmy Hasbro Gaming, kupiłam w wyprzedaży w Empiku... nie mam dzieci na dłuższy czas, gdy się w to bawią :)
Otulacze Layette: w związku z tym, że sama maluję, zwracam uwagę na takie szczegóły jak na przykład grafika. A ta jest wspaniała! To nic, że dzieci mam większe, wymyśliłam sobie, że mogą im towarzyszyć przez życie, bo dość spore są rozmiary 120x120, idealne, zwłaszcza na letnie dni i noce, coś lekkiego naturalnego... A te są porządne, czuć jakość w dotyku, szybko schną, nie spiera się kolor, są duże, mnie zupełnie grafiki oczarowały, a jak natrafiłam na promocję, to większej zachęty nie potrzebowałam, przyszły ładnie zapakowane, idealne też na prezent. Myślę, że gdybym dzieci nie miała, skusiłabym się na nie.  Więcej możecie zobaczyć Tutaj
Do malowania wodą obrazki, genialne! Wystarczy zapełnić pojemniczek wodą, i zmoczonym pędzelkiem rysować zakryte pola, pod wpływem wody, ukazują się kolorowe ilustracje. Przemek ma je od 3 lat, nie znudziły się do tej pory. Kupiłam je na allegro, ale widzę, że są w rożnych sklepach. Ceny atrakcyjne. Są to kolorowanki wodne Water Wow Melissa & Doug
Nasza pierwsza górska wyprawa (Morskie Oko)

Nasza pierwsza górska wyprawa (Morskie Oko)


To było moje takie malutkie marzenie. Zobaczyć Morskie Oko. Tatry.
Nieco inaczej sobie to wyobrażałam, ale ostatecznie jestem zadowolona. Miało być zielono, było, miały być szlaki... ziemia, była ulica. Trudno. Na pierwszy raz, może być. Tak to widzę.
Ale najważniejsze to to, że zobaczyliśmy jaka jest granica wędrówek naszych pociech. 
Dali radę! 
Byliśmy w Zakopanem 1,5 dnia, czas ten wykorzystaliśmy na wędrówkę do Morskiego Oka właśnie. Podjechaliśmy samochodem na drugi parking, pierwszy, najbliżej wejścia na szlak, był zajęty, ostatecznie zaparkowaliśmy na słowackiej granicy. Nie musieliśmy pokazywać dokumentów. 
A potem trafiła nam się okazja i dojechaliśmy busem do parkingu drugiego, kolejna opłata, i jeszcze jedna - bilety upoważniające do wejścia na szlak...
Przed nami było około 8 km pieszo. Szliśmy  dość sprawnie, nie robiąc przystanków (w powrotnej  drodze, dwa czy trzy razy, kilkuminutowe postoje). Mniej więcej w połowie drogi do Morskiego Oka, Przemek zaczął zgłaszać zmęczenie, ale zachęcany szedł dalej. Doszedł :)
I bardzo mi tym zaimponował.
Martyna mnie zaskoczyła, spodziewałam się, że będzie jęczeć całą drogę, a okazało się, że było wręcz przeciwnie, musieliśmy ją hamować, bo rwała się do przodu. Cały czas była uśmiechnięta.
Powiem Wam, że bardzo mnie to ucieszyło, jest szansa na wspólne górskie wypady, tu i tam :) 
Planuję w tym roku, jeszcze gdzieś się wybrać, ale ze względu na Przemka, musimy wybrać krótsze trasy.
Moje przemyślenia:
  • Kiedyś dotarła do mnie informacja, że konie, które ciągną wozy pełne ludzi, są wykorzystywane, męczone i zdarza się, że zdychają. Podobno zrobiono z tym porządek, dają koniom odpoczywać...Szliśmy pod górę od 11-12.00, schodziliśmy około 17-18.00, przez ten czas wozy pełne ludzi, zmierzały ku Morskiemu Oku, w powrotnej drodze również, zapełnione wozy... non stop. Co chwilę musieliśmy schodzić na bok, bo przejeżdżał wóz.Konie wyglądały na zmęczone, z pyska leciała im piana, a na wozie siedzieli ludzie -najczęściej - o twarzach... znudzonych...? Nie był to przyjemny widok. To była też sposobność, by wytłumaczyć dzieciom, dlaczego my na ten wóz nie wsiądziemy. Zupełnie nie przekonuje mnie argument, że jeżeli konie nie będą przydatne, to ostatecznie pójdą, ale na salami... Oczywiście są wyjątki, są ludzie, którzy rzeczywiście na górę wspiąć się nie mogą, a bardzo chcieliby doświadczyć, zobaczyć, poczuć... Najczęściej na wozach widziałam zdrowych ludzi, młodych ludzi! Otyłych również... W drodze powrotnej, już przy końcu w zasadzie, konie ciągnęły wozy puste, domyślam się, że panowie prowadzący konie, wyruszali po klientów na górę (kasa, kasa, kasa).
  • Odnośnie widoków... piękne, to prawda. Ale ludzi tyle, że ho ho ho. W moich marzeniach, widziałam siebie u celu... kontemplacja, cisza, wewnętrzny spokój... W rzeczywistości wyglądało to tak: weszliśmy, zeszliśmy. Każde nasze zatrzymanie się (by ściągnąć plecak, by schować coś, by coś poprawić) powodowało, że innym uczestnikom tego pędu, przeszkadzaliśmy! I odwrotnie. Staliśmy w kolejce, by zrobić sobie zdjęcie nad jeziorem. Bardzo mnie to rozbawiło, ale też rozczarowało. Wiem, że nigdy więcej głównym szlakiem do Morskiego Oka nie pójdę.
  • Jak nie masz pieniędzy w portfelu, to będzie Ci ciężej. Dosłownie za wszystko trzeba było zapłacić. To naturalnie nie jest dziwne, to nie nowość, ale wysoko w górach, było to aż namacalne. A Krupówki w Zakopanem to mnie dopiero oszołomiły. Kwoty zaporowe.
  • Będziemy jeździć w góry, dla dzieci, dla nas samych. Wiem, że dzieciom wyprawa bardzo się spodobała, trzeba korzystać z takich sprzyjących okoliczności :)





Copyright © 2014 sylwiitwory , Blogger