Śniadanie, każdy zajmuje się sobą (Martyna w szkole), teoretycznie, bo w praktyce, syn lgnie do mnie jak do miodu. Robimy zadania. Rozmawiamy.
Siadam przed biurkiem, szukam pędzelka... nie ma.
Idę, może go gdzieś zostawiłam, rozglądam się. Może na desce do prasowania... nie ma. W kuchni? Nie ma. Może w łazience? O! Jest!
Tu następuje dziura czasowa, w którą wpadam nie mając o tym świadomości. Jako, że bezczynnie to ja nic nie robię, więc w tej dziurze, nastawiłam pranie, umyłam umywalkę, poszłam wyrzucić do kuchni papier, a tam, w zlewie... wiadomo. Umyłam ostatni garnek, wytarłam zmoczone dłonie, pomyślałam sobie: dobra, idę malować.
Siadam przed biurkiem.
Dociera do mnie, że "szukałam" pędzelek ponad godzinę! Rozglądam się i szukam zguby.
Gdzie ten pędzelek?!
Okazało się, że on nadal w tej łazience leży.
Siadam po raz kolejny przy biurku. Patrzę na zegarek i krew mnie zalewa. To już czas, by po Martynę jechać. I myśl, że jak już przyjedziemy, muszę zacząć gotować. Nieprzyjemna świadomość, że dużo czasu minie, zanim do tego biurka usiądę po raz kolejny. Wyjść na podwórko z dziećmi też muszę, choćby godzinę, by mogły wybiegać się, wyszaleć, choćby godzinę na świeżym powietrzu.
Mieszam w garnku, patrzę na zegarek. Dobrze, 10 minut gotowania. Nastawiam czas w kuchence, myślę sobie, że przez 10 minut jestem w stanie 2 kwiatki namalować.
W między czasie, wysłuchuję i odpowiadam jednemu i drugiemu, bo przecież tyle ważnych spraw mają do powiedzenia.
Idę do biurka. Przechodzę obok deski do prasowania, udaję przy tym, że nie widzę gór i pagórków, jakie się zrobiły z prania do prasowania. Kolejne suszy się na suszarce. Udaję, że nie widzę tego i owego, na podłodze, na stole i gdzie indziej. Choć lekko mnie to denerwuje.
Siadam.
Zamaczam pędzel w wodzie, zerkam na paletę, farby... " Co to ja ostatnio malowałam...?". Tworzę właściwy kolor, nakładam na jeden płatek. Każdy płatek potrzebuje mniej więcej 3-4 różne kolory. Rozlega się sygnał, kuchenka woła. Ależ te 10 minut, co mi się wcześniej tak długie wydawały, szybko upłynęły.
Idę do kuchni.
A potem to już z górki: wołanie (dłonie wymyć, wyprostować się, nie leżymy na stole, nie śpiewamy przy jedzeniu, nie mlaskać, nie ładuj tak dużo, nakładamy tyle ile jesteśmy w stanie faktycznie zjeść a nie oczami, jemy wolniej, przeżuwamy, wyciągnij te włosy z zupy, smacznego w ogóle ... itp.itd.), sprzątanie po obiedzie (i nie po obiedzie). Pojęcia nie mam jak to się stało, że z 16.00 zrobiła się 18.00.
Idę do biurka, siadam.
Wiem, że godzina 19.00, to pora kolacji, kąpieli, czytania, rozmawiania (bo tego naturalnie nigdy dość - cyniczna uwaga) i spania.
Między 18.00 a 19.00 to nie jest czas, który całkowicie poświęcam malowaniu; następuje pielgrzymka do mnie, podłoga niemal zryta. Pielgrzymami są naturalnie Martyna i Przemek. Aż dziw, że nie są święci.
Spory (gdy już jest ogień), też łagodzę w tej godzinie. Ale najczęściej, schodzą się ze swoich pokoi i .... GADAJĄ. Namiętnie.
Siadam przed biurkiem. Jest tak mniej więcej 21/22 w nocy.
Teraz jest okres wiosenny, więc w to wszystko wszedł ogród, a jest on spory, więc wiadomo... Znaczy się, kto ma kawałek ziemi, ten wie, ile to roboty.
Moje dłonie są - przyznam się z przykrością - zgrubiałe od pracy, zaniedbane. Ziemia głęboko wbiła się pod paznokcie (w ogrodzie pracuję w rękawiczkach), nie do wyczyszczenia. Wstyd mi przyznać, ale w tym roku nie znalazłam czasu by poświęcić paznokciom odpowiednią ilość minut, by się nie wstydzić ich widoku. Ciągle bowiem stoję przed wyborem, czy o siebie zadbać czy te minuty poświęcić malowaniu, czytaniu albo obejrzeniu filmu (kiedyś obejrzę film od początku do końca).
Są dwie rzeczy, które chcę Wam w tym poście powiedzieć:
1 Jestem mamą, która sama zajmuje się swoimi dziećmi (tak, mam męża). Znaczy się, nie pamiętam, kiedy ostatni raz zostałam sama w domu na przykład, mając świadomość, że ktoś zajął się nimi, i nie muszę się niczym martwić.
Jestem mamą, która nie puszcza bajki i ma spokój (to w sumie nie taka głupia sprawa)
Jestem czynna w tym rodzicielstwie. Rozmowy, dyskusje, tłumaczenia, zabawy, zadania, kontrola.
Jestem wypompowana.
Nie narzekam pisząc, że nie mam czasu dla siebie, że jestem wypompowana. Pisząc to mam na myśli wyłącznie to, że nie mam czasu dla siebie i jestem wypompowana. Czuję, że jest różnica w takim podejściu. Myślę, że moje dzieci, też to czują.
Jakoś tak się dostosowaliśmy do siebie. Dzieci wiedzą, że ja przy tym biurku, czasu potrzebuję by coś powstało, ale mimo to...
...I jak pomyślę, że kiedy Przemek pójdzie do przedszkola, a Martyna w tym czasie w szkole... serce mi bije mocniej z tej ekscytacji.
2 Wiem, że to nieco niewłaściwe podejście i przecież w tym strajku (strajk nauczycieli), nie o to chodzi, ale Wiecie... poczułam ulgę, że nie muszę przez kolejne dwa tygodnie zawozić, przywozić i użerać się z matematyką...
Choć może jak powie mi dziewczyna o 2 zdania za dużo, to prawdopodobnie pożałuję :)
Nie poddam się: siadam przy biurku.