Ulotne chwile tegorocznych wakacji

Ulotne chwile tegorocznych wakacji



Dzień, w którym zacznę pojawiać się na zdjęciach, to będzie dzień przełomu, i będzie oznaczał:
a) Ktoś z bliskich nauczył się robić zdjęcia
b) Opłaciłam kogoś, by robił mi zdjęcia
c) Nauczyłam się sama uruchamiać wyzwalacz 
Innej opcji nie ma.
Jak co roku, zdumiona zdaję sobie sprawę, że na drugi tydzień zaczyna się szkoła. I bardzo mi się to nie podoba. Jeszcze świeżo mam w pamięci, tę radość, kiedy Martyna ze świadectwem przyszła do domu, że wakacje, nareszcie! 
Naprawdę, nie chcę by szła do szkoły, wolałabym Ją mieć przy sobie.
I znowu się zacznie... matematyka, zadania domowe, które będzie odrabiać do późnych godzin nocnych, te moje latanie, zawożenie, przywożenie i inne obowiązki szkolne, które odnoszę wrażenie, są rozdzielone przez nauczyciela, na spółkę między dzieckiem a rodzicem.
No cóż.
Mogłabym napisać, że mamy jeszcze tydzień wakacji, ale nie mogę, bo Przemek zachorował, i przez kilka dni będziemy w domu, w zamknięciu. A szkoda, bo taka ładna pogodna w dzień, aktualnie świeci słońce, jest ciepło.
No cóż.
Naturalnie nie w moim stylu za długo narzekać, już zdążyłam zaakceptować sytuację, postaram się przymusowe dni w domu wykorzystać maksymalnie.
Mam tylko nadzieję, że we wrześniu też będzie świecić słońce :)

Między zdjęciami, jest kadr batoników, celowo dałam, to nie pomyłka. Słuchajcie, to moje nowe odkrycie ze sklepu Lidl, pyszne są! Całkowicie pod mój gust, delikatnie czuć marakuję, którą bardzo lubię (smak i zapach marakui, kojarzy mi się z przeźroczystymi cukierkami z dzieciństwa, którymi częstowali nas Niemcy, będący w odwiedzinach u sąsiada - najwięcej cukierków dostawałam ja, jako najbardziej wygadana dziewczynka :))
Te batony -nie wiem jak w innych marketach - są przy kasie. Polecam!
Pierwsze zdjęcia są to widoki z moich rodzinnych stron ❤
Wiele bym dała, aby tam powrócić.
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma

Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma



Byliśmy ostatnio na basenie otwartym. Taka namiastka wczasów nad morzem.
A tu było brykanie, brykanie i jeszcze raz brykanie. Dzieci radosne wracały do domu, a ja nieco klapnięta :):):) marząc o ciszy - miałam lekki szum informacyjny - i wieczorną chwilą z książką. Mężowi wystarczyła kawa.

Opowiem Wam, co czytaliśmy - bo to Wiecie - obok stroju kąpielowego i klapek, naturalnie pontonu, książka jest rzeczą oczywistą. Jestem pewna, że dzieci czułyby się nieswojo, gdyby w torbie zabrakło książki.
Mam pytanie, do rodziców nieco starszych dzieci, które same sobie czytają... śledzicie książki, które czytają Wasze pociechy? Niestety ja sobie odpuściłam... więc nigdy nie wiem, czy w Jej ręce trafiła jakaś totalna głupota...
Miałam pełną kontrolę nad tym, co czyta, kiedy jeszcze składała zdania, sama byłam recenzentem, ale teraz, kiedy czyta sama, kiedy czyta szybciej ode mnie (!), i te jej książki idą jedna za drugą, to przestałam ogarniać. Część wypożycza z biblioteki (tu nie mam nadzoru), część kupuję sama. Opinię sprawdzam na lubimyczytać.pl, ale tam też różnie bywa, nie raz zdarzyło się, że książka zachwalana, a w mojej ocenie, gniot straszny.
Na kocu leży 100 sukienek. Jeśli duch istnieje (Susan Maupin Schmid), to drugi tom serii. Pierwszy tom 100 sukienek. Jeśli magia działa, pochłonęła w 2 dni. Jest zachwycona, stawia ją na równi z Dziewczynka z szóstego księżyca, którą na zdjęciu nie ma, ale muszę Wam napisać, że Dziewczynka z szóstego księżyca składa się z 6 tomów, które moja Martyna przeczytała 5 razy! Tak zachwycona. I właśnie... nie przeczytałam tych książek, by sprawdzić, czy są naprawdę, ok.

Pochłaniacz (Katarzyna Bonda), nie po drodze mi z nią było, choć od wielu miesięcy na półce stała. To luźna książka, określona została kryminałem. Dla mnie to, hmm... powieść obyczajowa (nieco zagmatwana, trochę się pogubiłam, za dużo bohaterów), o pracy policjantów i o światku przestępczym, poruszająca mimochodem problemy społeczne, tym samym sprawiająca, że ma się wrażenie, iż jest to książka autentyczna, dzieje się tu i teraz.
Jeżeli ktoś chwyci się tej pozycji, z nadzieją na przyjemnie spędzony czas, to się nie rozczaruje. To znaczy, ja się nie rozczarowałam i O ile nie będzie analizować... to znaczy, pilnowałam się, by nie analizować za bardzo, bo odnośnie tej pozycji nie jestem na nie, absolutnie. Zdarzyło się nawet, że kilka razy się roześmiałam (niespotykane w kryminale :)
Podobno kolejne tomy (tomów jest 4) są lepsze.
Muszę jeszcze coś dodać. Swego czasu Katarzyna Michalak, napisała książkę Gra o Ferrin, to fantastyka. Przeczytałam ją, jeszcze jako panienka (dość posunięta wiekiem :) i byłam nią oczarowana, głównie wątkiem miłosnym. I po dziś dzień, miło ją wspominam. Ostatnio, przez przypadek, natrafiłam na nią, przy przeglądaniu aukcji pewnej księgarni, naturalnie kupiłam.  Postanowiłam uzupełnić tomy, bo okazuje się, że w między czasie powstały kolejne części, przeczytałam opinie... a tych opinii całe mnóstwo, większość niepochlebnych, myślę co jest? Czyżbym była tak mało wymagająca? Że tyle spraw ("inteligentnych") przeoczyłam, nie były dla mnie widoczne? Że od 6 lat nie ma czegoś takiego jak "erka", a w nich sanitariuszy (tylko ratownicy medyczni), mając 23 lata nie można być doświadczoną lekarką. Wyliczane są "błędy" medycznych zaleceń. Trochę ostrzej:  idiotyczna fabuła, książka dla masochistów, dla ludzi płytkich i tak dalej...
I sobie tak myślę, rozmyślam. I dochodzę do wielu refleksji, ale tutaj podzielę się z Wami jedną: Gra o Ferrin, to fantastyka, wymysł autorki. Tutaj znajdzie się miejsce dla 23 letniej doświadczonej lekarki (dlaczego by nie?), tak samo dla krasnoludów ze "wszystkimi kolorami tęczy", nic nie musi odpowiadać naszej rzeczywistości. Seksu też może być dużo (bo znów, dlaczego by nie?)
Więc jeżeli piszę o Pochłaniaczu, Katarzyny Bondy, że w moim odczuciu, to raczej powieść obyczajowa, bo za długo trwa akcja, rozległe opisy, takie rozmazane, bez napięcia, bez dreszczyku emocji, wszystko w tej książce, dzieje się na spokojnie wręcz, a w książkach kryminalnych, jestem do czego innego przyzwyczajona... i mogłabym tak wymieniać, co mi się nie podoba, błędy wytykać, tylko po co? Przecież wiadomo dla mnie było na początku, że po książkę tę sięgnęłam, by miło spędzić czas. I tak się stało. Jedynie to, że musiałam przerywać czytanie, by do niej wrócić za godzinę czy dłużej, sprawiło, że analizowałam... a wiadomo, już na wstępie, że Pochłaniacz Katarzyny Bondy, to nie rozprawa naukowa, reportaż o ważnych sprawach naszego świata.
Ta książka pochłania czas i nie każdy może być jej adresatem, doskonale rozumiem. To odnośnie fali krytyki, jaka wylała się na autorkę.
Zdarzyło mi się czytać zdecydowanie gorsze kryminały. Okrzyknięte bestselerami.

I mój zachwyt Wielka Księga Wartości (Teresa Blanch, Anna Gasol), jest to zbiór 16 opowiadań o tolerancji, o życzliwości, uczciwości, poczuciu własnej wartości, empatii, solidarności i innych ważnych sprawach. Myślę, że czytając te opowiadania, nie wystarczy tylko przeczytać dziecku, koniecznie trzeba rozmawiać, omawiać i wspólnie wyciągać wnioski. To wywinduję tę książkę jeszcze wyżej.
Papier kredowy, na każdej stronie pozytywne ilustracje, prosta grafika, ale taka ciepła w odbiorze.
Przytoczę wprowadzenie:
" Wszyscy wiemy, że wartości są normami zachowania kształtującymi relacje z innymi ludźmi.
Kiedy przychodzimy na świat, nie mamy umiejętności rozróżniania dobra i zła, tego, co słuszne i co niesłuszne. Obserwując zachowania dorosłych ze swojego otoczenia, zyskujemy świadomość takich zalet, jak tolerancja, szacunek dla innych albo solidarność, a równocześnie wzmacniamy zaufanie do siebie i poczucie własnej wartości.
Świat wokół nas aż nazbyt często ukazuje nam drugą stronę medalu: zazdrość, przemoc, nienawiść, niesprawiedliwość...
Przedstawione w książce opowiadania prezentują wybrane wartości. Żywy język oraz pogodne, dowcipne ilustracje, wyraziste i dynamiczne, w przekonujący sposób stwarzają obraz pozytywnej przemiany głównego bohatera.
W każdym z opowiadań widzimy pewną sytuację konfliktową, w której dochodzi do starcia cech pozytywnych i negatywnych.
Wraz z rozwojem akcji postawy bohaterów zmieniają się, ewoluują, czasem pod wpływem nacisku otoczenia, kiedy indziej dlatego, że określone wydarzenia skłaniają ich do refleksji nad własnym postępowaniem.
Okazana przez kogoś empatia, otwartość na dialog, cierpliwość, wyrozumiałość i zrozumienie pomagają bohaterom pokonywać własne lęki i niepewności oraz panować nad emocjami."

No i na koniec Olej z pestek malin
Moje tegoroczne odkrycie. Przeczytałam na jego temat same wspaniałe słowa. Przetestowałam przez całe wakacje. Mała buteleczka -30 ml - starczy dla 3 osób (dorosły i 2 dzieci, nie smarowaliśmy się codziennie) na 3-4 tygodnie, bardzo wydajny zatem.
Na zdjęciu jest olej z Mydło Stacji, wcześniej mieliśmy z Ministerstwa Dobrego Mydła, który możecie znaleźć, jest opis Tutaj
Dlaczego akurat olejek malinowy? Postanowiłam więcej nie kupować kremu do opalania znanych (nieznanych też) firm. Długo szukałam informacji, na temat naturalnych metod chroniących skórę przed promieniowaniem UVB, i tak natrafiłam na olejek z pestek malin. Było to dla mnie totalnym zaskoczeniem.
Czym się różnią olejki z Ministerstwa Dobrego Mydła i Mydło Stacji?
Dla mnie, głównie zapachem, na plus dla Ministerstwa...  gdy otworzyłam buteleczkę i poczułam TEN zapach, najprawdziwszych pestek z malin! Momentalnie przeniosłam się na wzgórze na szańcach, niedaleko mojego domu, z dzieciństwa. We wspomnieniach pojawiła się zielona trawa, miejscami spalona przez słońce, cykanie świerszczy, szum liści w pobliskim lesie, zapach macierzanki... widok na pół zapełnionej malinami kanki, czerwonej w białe grochy, czepiające się do ubrania rzepy, ciągnące za koszulkę ostre kolce krzaków malin, poranione, od zadrapań i poplamione sokiem dłonie, odgarniające gałązki, by dostać się do jeszcze jednej maliny, dobrze, ukrytej maliny, ten gorąc z nieba, zapach pestek w tym słońcu, tak intensywny... wzrok podniesiony, rejestruje całą panoramę, zieleni, dróg polnych, hen daleko domów z czerwonymi skośnymi dachami, wieża kościoła i niedaleko pałac, mój dom.
Zapach do niepodrobienia ❤
Kupując pewien kosmetyk w Mydło Stacji, do koszyka, przy okazji włożyłam olejek z pestek z malin, bo ten z Ministerstwa był już na ukończeniu.
Nie wiem, co do tego olejku dodano (w opisie nie mogę się doczytać), ale zapach zupełnie inny, owocowy taki. Kto raz poczuł pestki z malin, nigdy nie zapomni, to dość charakterystyczny zapach. I o ile do właściwości się nie doczepię, to do zapachu owocowego (?) już tak. Choć naturalnie jest przyjemny, to jednak wolałabym czuć pestki z malin w olejku z malin, a nie umiem nawet się tego zapachu domyślić. Jak ktoś ma bardziej wyczulony nos, to poczuje? Ja nie mam.
Czekam aż olejek z Mydło Stacji się skończy, i odwiedzam ponownie Ministerstwo.
Olejek z pestek malin, nakładam nie tylko wtedy, kiedy wychodzimy na słońce, ale na przykład na noc, jako krem, albo pod oczy. Z efektów jestem zadowolona, nawet bardzo. Mam wrażenie, rano, jakby moja skóra była... wyspana, mimo, że tak nie jest :)

Copyright © 2014 sylwiitwory , Blogger