O kierowcach i pewnym mężu

Stoję na środkowym pasie, migacz włączony pika miarowo, w tle, za mną w fotelikach niespotykana cisza, każdy w głowie sobie coś tam układa.
I gdyby nie ten migacz, to by było cicho zupełnie.
Zastanawiam się, co by kupić, co na liście miałam zapisane, a zapomniałam ją wyrwać z notesu, który leży sobie, w szufladzie wysuwanej w witrynie... czekam aż jakieś auto się zatrzyma i mnie przepuści... jakiś kierowca...
I nadziwić się nie mogę, dlaczego nikt się nie zatrzyma? Kiedy widać już z daleka, że za mną korek się robi na tym środkowym pasie, skręcającym do marketu.
Stoję więc, czekam. Za mną rondo, na którym właśnie tworzy się korek. Zatrzymuje się jedno auto, drugie, trzecie, zapycha lewy pas, zerkam w bok, jak się żaden samochód nie zatrzyma i zatarasuje wjazd będę stać dobre 20 minut.
I wtedy zatrzymuje się ON.
I macha tą łapą!
A mnie się od razu gorąco robi. Jak ja nie cierpię, kiedy mi kierowca z taką bylejakością, z takim lekceważeniem macha, by mnie przepuścić.
A czy on mi łaskę robi, przepuszczając mnie do sklepu?! To jego obowiązkiem jest się zatrzymać, kiedy przed nim wjazd jest, a za wjazdem ostatnie auto stoi.
I macha tą ręką, jakby muchę odganiał, w upalny dzień.
No nie cierpię tego machania.
Albo jak stoję na przejściu dla pieszych i ta ręka znad tej kierownicy, tym niechlujnym ruchem pozwala mi przejść, łaskawie. Jakby: "No dobraaaa... zatrzymałem się, możesz przeleźć jedno z drugim, poczekam, niech stracę..." I siedzi za tą kierownicą , taki rozwalony...
I machają do mnie te byle jakie machnięcia - jak w Dniu Świra...
Tak mnie to wkurza, mówię Wam.
Jak to inaczej wygląda, jak się człowiek znad tej kierownicy ukłoni, uśmiechnie się nawet na znak, że zatrzymałem się, przepuszczam, ustępuję, proszę jechać. Tę dłonią książęco, po królewsku, albo tak jakby się komuś coś darowało, z ukłonem, z kontaktem wzrokowym.
Jak to wygląda inaczej, sprawdziłam, doświadczyłam, wiem.
Niesamowite, jak taka drobnostka - bycie uprzejmym - może wiele.
Ostatnio, jakieś 200 metrów przede mną były pasy, jadąc już z daleka widziałam kobietę w zielonej kurtce. Skulona, bo wiało mocno. Nikt ją nie przepuścił. I stała tak i stała, w końcu nadjechałam ja, zatrzymuję się. Kobieta przechodzi. Wzrok miała skupiony na pasach, kiedy w ich połowie nagle wyciąga dłonie z kieszeni kurtki, odwraca się w moją stronę i dziękuje.
Widziałam ten proces emocji, na jej twarzy. Bo ileż można stać przed pasami, czekając aż kierowca jakiś przepuści? A te auta, jak zaczarowane, jedne w jedną, drugie w drugą stronę jadą, jakby na jakiś sznurkach były ciągane.
Dotarło do tej pani, na środku tych pasów, że te auto, co się zatrzymało, by ją przepuścić, to nie auto, a kierowca to zrobił, jedyny w przeciągu niespełna minuty! A ileż aut w tym czasie przejechało, cała masa, bo dość ruchliwa droga to była.
Podziękowała ukłonem.
Jakbym ja jej łaskę zrobiła, że się zatrzymałam. Jakby to nie była moja powinność, zatrzymać się, kiedy przed pasami pieszy czeka, by przejść.
I tak stoją te ludziska i czekają. I stoję czasem i ja, i czekam
...Więc pod tym sklepem mnie przepuścił, choć łaski mi nie zrobił. Wjeżdżając na parking, z powodu tego machnięcia, niczym kostki domino, przypomniało mi się, puste opakowanie po szynce, jakie mój mąż zostawił w lodówce dziś rano.
Tak samo niezrozumiała przeze mnie czynność, jak te byle jakie podrygi łapą znad kierownicy, towarzyszą temu takie same emocje.
Bo jak można, na ten przykład, wypić sok z kartonu, że tam tylko w nim pustka i nic więcej, i ten karton włożyć z powrotem na półkę... jakby nie można od razu wyrzucić?!
 Jakże On mnie z tym denerwuje.
I przypominają mi się setki innych przykładów, które przewijają się w mojej głowie z prędkością światła, a potem następuje jedna sekunda, luka, moment, w którym zapala się lampka, cisza,  którą zapełnia wspomnienie całkowitego zrozumienia słów pewnych... pewien cytat, na który jakiś czas temu natrafiłam.
A potem, to już luz... Z odpiętymi pasami, z dziećmi wyciągniętymi z fotelików, uaktywniają się setki opowieści, które na już muszą być opowiedziane, przeplatane jeszcze częstszymi "Mamo!", "Mamo popatrz!",  "Mamo to, mamo tamto...", te machnięcie, te puste opakowanie po szynce od razu poszły w zapomnienie. Dla zdrowia psychicznego.
Tylko czasem, cytat ten sobie przypomnę, bo u nas to na czasie on jest :)

"Kobiety. Boże, jakie my jesteśmy zajebiste. Kobieta z niczego jest w stanie zrobić obiad i awanturę. Faceci to są tacy szczęściarze, że nas mają. Idzie facet szukać czapki, mówisz mu, gdzie jest, wraca mówi, że nie ma. Idziesz z nim i ku*wa jest. MAGIA... " Maria Czubaszek






Rzecz o butach wiosenno letnich w stylu sportowym luźnym

Rzecz o butach wiosenno letnich w stylu sportowym luźnym

Tego jeszcze nie było, bym tu o butach prawiła. Jednak gdy w tym miejscu, prawię o wszystkim, co mnie dotyczy to o butach nie mogę nie wspomnieć.
Nic też nie poradzę na to, że oczy mi się świecą, gdy zobaczę ręczniczek kuchenny, im bardziej niespotykany wzór, tym lepiej. Nie odwracam wzroku, od kubków, książek.
Oczy mi się świecą, gdy zobaczę jakąś błyskotkę. Wszystkie sroki tak mają. Podobno.
Buty też lubię zbierać - choć wiadomo, ze względów finansowych, mocniej się ograniczam. Bo jednak mam na względzie pewne osoby, których sprawy są dla mnie priorytetem.
Uwielbiam kowbojki miłością wielką i niezmienną od lat. Nic na to nie poradzę. I gdyby nie potrzeba nabycia ważniejszych rzeczy (dzieci dzieci dzieci... ), mogłabym zapomnieć się w tych wszystkich sklepach obuwniczych, do których lubię online wchodzić.
Może bierze się to stąd, że za dziecka miałam tylko jedną parę butów, i w niej chodziłam na co dzień i od święta, aż do momentu gdy podeszwa odchodziła, dziura  była to tu  to tam....
Mam swoje ulubione marki, którym jestem wierna od lat. Bo się najzwyczajniej na świecie sprawdziły, i ani razu się na nich nie zawiodłam.
Całkiem przypadkowo powstał pomysł na ten post, bo co jak co, ale o butach pisać, to dziwne się wydaje... była sytuacja, kiedy moja Martyna podebrała moje botki Felmini, i zaczęła w nich paradować na podwórzu. Bo stukają obcasy, frędzle powiewają, i tak się złożyło, że Ją przyłapałam.
Stanęła na rysunku, który dzień wcześniej z bratem zmalowała, ten moment, który zdecydował, że kazałam jej się nie ruszać i pobiegłam po aparat.
Tak ładnie się buty wkomponowały w ten rysunek.
Tutaj muszę Wam dopowiedzieć, że prześladują mnie "te momenty", w których jak zaczarowana patrzę, bo widzę świetny kadr, frustracja temu towarzyszy, bo naturalnie nie mam przy sobie aparatu, nie mam też zwyczaju se sobą telefon nosić, zdjęcia nie mam jak zrobić. Tracę w ten sposób możliwość zrobienia ciekawego ujęcia, a strata ta łazi za mną i łazi.
I jak to jest, że nie wszyscy wychwytują "te momenty"? Ani nie odczuwają straty, że zdjęcia nie udało się zrobić, a była taka możliwość. I obojętne im jest, jak ten aparat trzymają, jak zdjęcie przez to wyjdzie... ja tu dygresję robię, do tych zdjęć, co więcej trawy widać :)
Całkiem na poważnie myślę, by na jakiś kurs fotografii się zapisać, albo do szkoły, co by więcej się nauczyć, jak mi tak dobrze z tym aparatem. Lubię rzeczy ustawiać i robić im zdjęcia.
Ale to tylko taka dygresja.
Ja tu o butach chciałam Wam napisać, z firm, które darzę zaufaniem.
Tych butów na okres wiosenno letni mam wiele lat, rzadko kupuję nowe, chyba, że nadarzy się okazja (promocja - buty przecenione z 250 zł na 60 zł, toż to fantastyczna okazja)... niektóre z tych butów, co roku używane, nadal wyglądają prawie jak nowe. Dbam o nie, dokładnie przecieram, by zawsze czyste były. Sznurówki piorę też gdy jest taka potrzeba. Lubię gdy jest czysto. I tego samego uczę moje dzieci. Do męża sił nie mam ;)
Jeżeli chodzi o firmę Mustang, to idę w nią jak w dym, nie zastanawiam się.
W rozmiarze pasują idealnie, nic się nie odkleja, nie pęka, nie dziurawi się. Słyszałam różne opinie na temat tej firmy, ja jestem zadowolona. Ale rozumiem różnicę w użytkowaniu. Bo inaczej jest jak się ma tylko jedną parę, i w niej wszędzie i zawsze, a inaczej kiedy, ma się kilka par i na zmianę się je używa. W ten sposób na dłużej starczą, na lata.


Sandały Birkenstock mam... w sumie nie pamiętam od kiedy. Ze względu na moje problemy z kręgosłupem ( i nie tylko), to oprócz firmy Rieker jedne z moich ulubionych.
Wszystkie buty Birkenstock mają wkładkę profilowaną. Są też rozmiary dziecięce. Mojej Martynie 2 lata temu kupiłam sandały (bardzo powoli Jej stopa rośnie), używa je cały czas, nic się z nimi nie dzieje. A wiadomo, że dzieci zazwyczaj wszystko intensywniej używają.
Moje dwa razy zmoczyłam całkowicie, bez skutków ubocznych, typu odklejanie się podeszwy.


I ja.
O 50 ciasteczek mniejsza ;)
Staram się jak tylko mogę, nie zajadać zmartwień, smutków słodyczami. To moja największa bolączka, że jak stres,  to batonik, to ciasteczko, czekoladka, niby wszystko fit, a w nadmiernej ilości spożyte, to i tak dupka urośnie ;)
Ludzie, którzy mnie znają jeszcze z rozmiaru XS, przeboleć nie mogą (ja zresztą też) tej mojej przemiany z drobinki w puszystość, chyba za dużo się nasłuchałam...
Ciężko odmówić sobie słodkiej przyjemności...





Pasztet warzywny na dzień dzisiejszy

Pasztet warzywny na dzień dzisiejszy

Pasztet chwili, tak go powinnam nazwać. Albo pasztet -wydawałoby się - prawie pustej lodówki. Bo w tej lodówce miałam wyłącznie 2 marchewki, pietruszkę i pół selera. I jak otworzyłam tę lodówkę, to lekko blask światła mnie poraził.
Ale za to, na dolnej półce kuchennej, miałam kaszę gryczaną i soczewicę.
Ugotowałam, wymieszałam, zblendowałam i zapiekłam. Robiłam to wszystko, kiedy sierp księżyca na niebie widniał, by rano co na chleb było położyć. Wyszła mi dość spora rynienka pasztetu, i aby nic się nie zmarnowało (bo ileż można jeść ten sam pasztet?) to wymyśliłam obiad, na dzień następny.

Pasztet marchwiowo selerowy z kaszą


  • 2 marchewki
  • Pół selera
  • Korzeń pietruszki
  • Liść laurowy, 3 ziela angielskie, 2 owoce jałowca
  • 2 szklanki kasz (użyłam soczewice, gryczaną)
  • Sól do smaku, pół szklanki płatków drożdżowych nieaktywnych (bezglutenowych)
  • 1 łyżeczka pieprzu ziołowego, 1/4 asafetydy, 1/4 kurkumy, 1 łyżeczka oregano
  • 2 łyżki chrzanu (ze słoiczka)
  • 1 łyżeczka oleju kokosowego
  • 1 łyżka babki płesznik
  • 1 łyżka siemienia lnianego mielonego

Warzywa gotujemy na pół miękko, podobnie kaszę. Ostudzone wrzucamy do miski i blendujemy, tak by połączyć składniki, nie chodzi o to, by zrobić papkę, dobrze by było, widzieć, że w środku jest kasza. Dodajemy przyprawy, zioła. Mieszamy dokładnie, dodajemy olej, mieszamy ponownie. Do formy wyłożonej papierem, przelewamy (masa jest gęsta, ale lepka), wyrównujemy.  Smarujemy wierzch chrzanem. Pieczemy w piekarniku w 180 stopniach, przez 30 -40 minut.
Po wyjęciu z piekarnika, jeszcze ciepły pasztet posypujemy płatkami drożdżowymi i dociskamy.



Obiad z pasztetem


  • Kilka plastrów pasztetu warzywnego
  • Kapusta czerwona
  • Pieczarki
  • Jogurt naturalny
  • Koperek
  • Sól , pieprz ziołowy 
  • Garść pestek z dyni
  • 3 łyżki soku z pomarańczy, łyżeczka cynamonu cejlońskiego
  • Olej lniany
Kapustę wymytą kroimy na plastry 2-3 cm, posypujemy solą, pieprzem, cynamonem, polewamy sokiem z pomarańczy, zapiekamy w piekarniku ok 15- 20 minut.
Kiedy kapusta się piecze, robimy sos : pieczarki smażymy, dodajemy jogurt, przyprawiamy solą i pieprzem do smaku, dodajemy koperek, bardzo dużo koperku :)
Na talerzu układamy plastry pasztetu (na zimno, nie trzeba podgrzewać) polewamy ciepłym sosem, posypujemy dodatkowo koperkiem i pestkami dyni, obok kładziemy kapustę, kropimy olejem lnianym


Moje pierwsze ilustracje do książki dziecięcej (konkurs Piórko)

Moje pierwsze ilustracje do książki dziecięcej (konkurs Piórko)


To była przyjemność.
Przyjemność i ciężka praca. O tak, malowanie ilustracji do książki, to ciężka praca. Aby się przekonać, że tak jest, to trzeba spróbować.
Spróbowałam. Przekonałam się.
Fizyczna - bo siedziałam przy tym biurku godzinami, plecy bolały, nachylałam się non stop nad tymi kartkami. Starałam się by dokładnie było, więc te moje patrzałki nieźle się wymęczyły.
I psychiczna praca to jest, chyba nawet bardziej męcząca niż fizyczna - kontrolę nad kolorami nieustannie pilnować musiałam (mam zadatki do braku kontroli :), niemoc, bo powinno wyjść tak jak sobie wymyśliłam, a nie wychodziło jednocześnie pilnując by z tekstem coś miało wspólnego, to co rysuję... I ten lekki stres czy zdążę te minimum namalować, bo wiadomo - to nie moja praca - inne obowiązki poza ilustracjami do konkursu, też miałam.
Jednak, jak już jest po wszystkim, wiem, że to była przyjemność.
Konkurs Piórko w II etapie wygrał pewien pan, książka Mały Saj i wielka przygoda, w sieci sklepów Biedronka, ma pojawić się w listopadzie.
Nie jest mi przykro, że nie wygrałam. Może to dziwne, że tak napisałam, ktoś może nawet posądzić mnie o nieszczerość... jednak taka jest prawda.
O taaaaaak, fajnie by było wygrać 100 tyś (taka była nagroda), ja tam wiem, co bym z takimi pieniędzmi zrobiła ;)
Przesyłając zdjęcia moich prac, na 99% byłam pewna (i pogodzona z tym),  że nie wygram, i nie dlatego, że w siebie nie wierzyłam. Uważam, że świetnie sobie poradziłam - jak na pierwszy raz, jak na osobę, która nie jest po szkole plastycznej, która od niedawna zaczęła malować - ale podczas malowania do tego konkursu, prześledziłam jeszcze raz wygrane tytuły i zorientowałam się, że wszystkie ilustracje, z trzech poprzednich książek, są wykonane w konkretnym stylu (im dalej z wydaną książką, tym gorzej - jak dla mnie, wiadomo naturalnie, że to kwestia gustu), nie moim niestety. W domu mam Szary Domek i Córkę Bajarza - ilustracje do tych książek, były dla mnie pod względem artystycznym jeszcze do przełknięcia (chciałabym być z Wami szczera - albo raczej odważyć się to powiedzieć, absolutnie nie mam zamiaru być nieuprzejma wobec ilustratorów - nie każdy musi lubić zupę ogórkową, czyż nie? Nie wszystko musi się podobać, każdy ma przecież swój własny zmysł artystyczny, każdy odbiera daną rzecz inaczej. Całkiem możliwe, że mogę być w mniejszości, albo nawet jedyna, odbierając te książki inaczej), natomiast ostatnia książka, Strach na Wróble, miała takie ilustracje - gdy przeglądałam ją w Biedronce - że się po prostu zdziwiłam. Może wyboru nie mieli?
 I wtedy pomyślałam, że może spróbuję namalować? Czekałam na tę możliwość rok.
Napisałam 99% - te 1% to była nadzieja, że jury się zmieni :)
 Tutaj  możecie zobaczyć jedną wygraną ilustrację do książki dla dzieci Mały Saj i Wielka Przygoda.
Teraz wiem na 100%, że nie miałam szans wygrać.
Muszę koniecznie dodać, że daleko jestem od oceny. Zdaję sobie sprawę, że to naprawdę jest rzecz gustu. Jury wybiera prace, mając na uwadze swoje własne wytyczne.
Dla tego 1% spróbuję podejść ponownie w następnym roku.
Na Instagramie widziałam prace innych twórców (ci co mają Ig i zdecydowali się pokazać), którzy brali udział w tymże konkursie, jedna z autorek, miała naprawdę przepiękne ilustracje, piękniejsze od moich, od razu piszę. I czytanie książki, z takimi ilustracjami, to by była dopiero przyjemność!




Copyright © 2014 sylwiitwory , Blogger