JAK STWORZYĆ KOSZULKĘ według własnego projektu

JAK STWORZYĆ KOSZULKĘ według własnego projektu


Sądziłam, że nie ma już żadnych nadziei, by polubiła malowanie. No trudno pomyślałam sobie, dałam Jej wolną rękę. Jak miała ochotę coś porysować, pomalować to wyciągała i bazgrała... i to nie jest tak, że ja tam jej niewspierających słów nie prawiłam. Że w swoje dziecko nie wierzę... Pedagogiem jestem w końcu, wiele lat pracy z dziećmi mam za sobą... wiem, jak wspierać, jak zachęcać... ale widać było, że rysowanie fajne jest, ale są przyjemniejsze sposoby na spędzanie czasu...
Jeszcze do niedawna malowała tak jak jej Tata... a Tata maluje jak kura pazurem.
Od jakiegoś czasu (to świeża sprawa, nie więcej niż dwa miesiące ma), przesiaduje w swoim pokoju i coś tam rysuje... Niedawno odkryłam co to, przyszła mi pokazać... Kilka kartek zaledwie, ale co tam na nich było... ach!
Jestem zachwycona.
Te baletnice, dziewczynki w sukienkach, wampiry i inne postacie... a Ona mi mówi, że źle to robi, bo chciałaby tak pięknie jak ja....
Ależ nie jak ja! Nie. Martynko, tylko nie tak jak ja... maluj jak Ty. Jak Ty wyłącznie. To jest Twój styl i dąż do doskonałości w tym, o ile będzie Ci sprawiać przyjemność... rysuj, szkicuj, baw się tworząc, rysując to, co w Twojej wyobraźni powstaje... To właśnie indywidualny styl czyni pracę wyjątkową.. to co narysowałaś, to co ja tu widzę jest wspaniałe. I nie zniechęcaj się niepowodzeniem. Myślisz, że ja się urodziłam z umiejętnością malowania? Mam za sobą setki szkiców nieudanych, a widzisz nadal szkicuję prawda? Uczę się nadal, a przecież, jak to mówisz? Pięknie maluję... więc się nie poddawaj, tylko ćwicz, ćwicz i ćwicz... a to, co mi tu pokazałaś jest po prostu super!
Więc przebywa w każdym zakątku domu i tworzy. TWORZY.
Moja dziewczynka.
I tak pomyślałam sobie, że zrobię Jej niespodziankę, kiedy była w szkole malowałam, koszulka na nią czekała, kiedy dziś z niej wróciła. Starałam się za bardzo nie zmieniać (później doszły jeszcze rybki, chłopczyk, korony i trójząb) rysunku.
Kiedy zaczęłam przerysowywać jej projekt na koszulkę, pomyślałam, że zrobię z tego DIY, post na blog, Jak to się robi?
Ale też chciałabym zachęcić Was, do stworzenia własnego malowidła na koszulce. Nie jest to skomplikowany proces, ale na pewno jest twórczy i może przez to przynieść wiele radości.
Ręcznie malowana koszulka doskonale nadaje się jako prezent dla drugiej osoby, dla małego dziecka, dla męża, przyjaciela, przyjaciółki, dla szefa, dla babci dla dziadka... Może to też być okazja, do wspólnego rodzinnego malowania?
Malując własnoręcznie koszulkę możemy ją spersonalizować, powodując że nabierze ona szczególnego znaczenia. Stanie się niepowtarzalna.
Na ozdobienie zwykłej koszulki nie trzeba mieć wielkiego talentu, wystarczą chęci...
Specjalnie użyłam projektu 9 letniej dziewczynki aby Wam pokazać, że każdy może ;) Bo to też trafny pomysł przenieść rysunek naszego dziecka na coś innego niż papier.

Malowana koszulka

Potrzebujemy:

  • Koszulkę bawełnianą, kolor koszulki dowolny, choć na sam początek polecam białą
  • Własny projekt wzoru do namalowania, nakreślenia
  • Podkładkę, (karton)  którą wkładamy do wnętrza koszulki, by zabezpieczyć przed zabrudzeniem
  • Farby do tkanin
  • Pędzelki o różnym włosiu, jeden z nich najlepiej aby był precyzyjny, do ewentualnych drobnych elementów
  • Żelazko, pergamin lub papier śniadaniowy
Przenosimy szkic na koszulkę, zabezpieczamy podkładką. Podczas malowania, farba przesiąka i może w ten sposób zabrudzić tył koszulki. A więc zabezpieczamy. Postaci obrysowałam pędzelkiem precyzyjnym. To jest jeden z ważniejszych momentów, należy to robić starannie, pewną ręką najlepiej ;) Jak ktoś stworzy farbę do tkanin z aplikatorem zakończonym idealną precyzyjną końcówką - idealną zaznaczam (o którą bardzo trudno) - to .... sama nie wiem, jak bardzo byłabym szczęśliwa :)


Gdy już mamy obrysowany kształt bierzemy się za przyjemność - malowanie.
Cienką warstwą kładziemy farbę. To jest ważne. Rysunek z grubą warstwą (to dygresja do tych osób, które malują akrylami) niestety z czasem, nie wygląda tak efektywnie jak na początku. Pod wpływem prania (przy jakimś 10 praniu) drobinki farby łuszczą się...
Jak długo utrzymuje się malowidło na koszulce? Nie wiem :)
Pierwszą koszulkę namalowałam w 2015 roku, możecie ją zobaczyć Tutaj dla Przemka. Nosi ją do tej pory - kiedyś przydługa, teraz dopasowana, sądzę, że ostatni sezon ją ma - noszona niezliczoną ilość razy, prana jeszcze częściej, a renifery na niej nadal wyglądają tak, jak przy pierwszym pociągnięciu pędzla. Nic nie zblakło. Nic się nie złuszczyło (cienko malowane)....



Do ogonów syren użyłam srebrnej farby metalicznej, tak by pod wodą łuski lekko mieniły się w słońcu. Na rynku jest wiele rożnych farb, od zwykłych po brokatowe, można przy ich udziale wyczarować niezwykłe rysunki. Polecam jednak, zanim weźmiemy się za główne malowanie, wcześniej przetestować nowości, bo mogą niemile zaskoczyć.


Na tym etapie możemy jeszcze coś dorysować. Usunąć też coś możemy, choć nie polecam ;)
Do momentu utrwalenia rozgrzanym żelazkiem, nasz rysunek możemy modyfikować.
Gdy ilustracje mamy gotową, czekamy aż wyschnie porządnie. Ja zostawiam rysunek na 2 dni, potem prasuję przez papier śniadaniowy. Jeżeli na papierze nie został żaden ślad po farbie, to znaczy, że rysunek jest suchy i zabezpieczony. Dla pewności prasuję kilka razy.
Możemy prać (ręcznie zaleca producent, ja piorę w pralce w 30 stopniach i jest ok)... i nosić i prać. I nosić :)




MROCZNE KSIĄŻKI -  miłość tajemniczość magia

MROCZNE KSIĄŻKI - miłość tajemniczość magia

Wszelkie romanse, to ja nauczyłam się czytać na studiach :) To była moja odskocznia od naukowych książek. Potrzebowałam coś prostego, nieskomplikowanego, coś do "niemyślenia". Padło na romanse.
Na początku były Harlequiny... kto z Was pamięta? ... do czasu, kiedy odkryłam, że za stroną 120 którąś najczęściej następuje moment pierwszego pocałunku (powtarzalność w seriach to kamień u szyi), rozmowy miedzy bohaterami takie jakieś płytkie mi się wydawały, problemy tychże bohaterów niekiedy śmieszne... uznałam, że jednak potrzebuję coś bardziej złożonego. Tym bardziej, że nieustannie porównywałam wszystkie czytane książki o miłości do pewnej sagi. Szukałam dalej aż natrafiłam w ten sposób na romanse z wydawnictwa Da Capo, Tutaj możecie je zobaczyć... Kto czytał? :).... pokochałam te historyczne, o rycerzach, wikingach... darzę te książki wyjątkowym sentymentem.
Oczywiście, nieustannie coś tam szeptało mi do ucha (słowa zasłyszane), że to obciach czytać takie książki, że to niższy gatunek literacki, dla niewymagających czytelników... nie chwaliłam się, zaczytana z wypiekami na twarzy miedzy Psychologią i życie P. Zimbardo (który doczeka się osobnego postu na blogu) kolejnym romansem o rycerzach a Pedagogiką specjalną i ogólną.... sobie tak lawirowałam. I tak przez 5 lat studiowania.
Ale znaleźć romans, który nie byłby totalnie płytki, gdzie dialogi nie obniżałyby naszej (bo jak czytasz fragment i jesteś nim zażenowana, to ta książka nie jest dla Ciebie) inteligencji, gdzie poruszona byłaby wyobraźnia... Wyobraźnia! ... wcale nie jest łatwo znaleźć.
Na 100 przeczytanych książek - chyba mam pecha - natrafię góra na 2, 3 ciekawe romanse... o których warto mówić.
Jestem prostą dziewczyną pomimo tej mojej złożoności - lubię mądre romanse. Ale najbardziej uwielbiam....Uwielbiam!... czytać takie, które są mroczne jednocześnie. Nie ma ich za wiele, ale mam kilka tytułów, które do teraz są dla mnie perełkami po prostu.
Dzisiaj chcę Wam o nich opowiedzieć.

Saga o Ludziach Lodu


Te książki są dla mnie na pierwszym miejscu. Towarzyszą mi od wielu, wielu lat. Przeczytałam je kilka razy (nie pamiętam już ile, serio ;) do tomu 30 -35 polecam, im wyżej tym słabiej. A potem jeszcze gorzej.
Ale pierwsze tomy... miód dosłownie! Miodzik! że tak to określę :):):)
Czekałam na przystanku autobusowych, wracałam z praktyki zawodowej (to była bodajże 2 klasa szkoły średniej), autobus się spóźniał, więc pomyślałam, że skoczę do pobliskiej biblioteki, najwyżej pojadę kolejnym. A w tej bibliotece trwała aktualnie wyprzedaż, książki po 1 zł... tam była saga. Rozpoznałam okładkę, bo koleżanka z klasy widziałam czytała, że niby fajna, polecała, ale ja nie byłam zainteresowana. Moim światem był S. King, D. Koontz, G. Masterton i inne w tej tematyce, sensacja, horrory, trochę fantastyki.
Reklama szeptana jednak robi swoje, kupiłam wszystko (brakuje 2 tomów), pozbyłam się w ten sposób pieniędzy na powrót do domu, na ten dzień, następny i kolejny jeszcze. Prawie 18 kilometrów szłam na nogach z torbami, w obydwu rękach, wypchanymi sagą Margerit Sandemo. Był styczeń, nie miałam rękawiczek, zmarzłam okropnie... wyobraźcie sobie, 18 km na nogach, w mrozie, 45 tomów do udźwignięcia.
W domu dostałam oczywiście burę, bo straciłam pieniądze na cały tydzień dojazdu na praktyki do miasta. Bezmyślne z mojej strony. Ale tak to już jest z tą miłością do czytania... do książek.
Czy jest ktoś kto nie czytał Sagi o Ludziach Lodu? Nie wyobrażam sobie, albo wyobrażam... co za strata! Moja wyobraźnia, dosłownie szalała podczas czytania pierwszych tomów. Wzdychań i tęsknoty za miłością tak silną, tak trwałą, tak wielką nie było końca...
Minęło tyle lat, a ja nadal do nich wracam i się nie znudziły, nie zmarniały w moich oczach, nadal tworzą się żywe obrazy, przeżywam od nowa mistyczne momenty.
Mistrzostwo.
I nie rozumiem, dlaczego tak się stało, ubolewam wręcz, że nikt nie wpadł na to, by zekranizować sagę...


Mroczna seria Christine Feehan


Od Sagi o Ludziach Lodu nie było żadnej książki, która byłaby jednocześnie romansem, fantastyką, horrorem, gdzie ta magia by buchała jak w kotle, a wyobraźnia zaś łechtała, roznosiła się we wszystkie zakamarki umysłu. Jak dla mnie ideał został osiągnięty. Nie sądziłam, że jeszcze jakieś inne książki, łączące te elementy trafią w moje dłonie i mnie zachwycą.
Przez przypadek chwyciłam z półki w bibliotece. Jednym tchem przeczytałam 9 części mrocznej serii... Tu mamy karpatianów, wampiry... Postanowiłam kupić sobie do domowej biblioteczki.
Oczywiście, to jest inne pióro, inna autorka przecież, ale struna, która została poruszona przy sadze, odżyła na nowo. Inaczej wprawdzie gra, ale gra.
Tu odbywa się powtarzalność, na którą tak psioczyłam na początku postu (odnośnie Harlequinów), ale ta miłość, dialogi, opisy rozterek bohaterów (i te pikantne momenty ... :) w jakiś sposób ukrywają te skazę.
Tę serię odróżniają od wszystkich książek tego typu, płomienne sceny miłosne, takie, że ... z wypiekami na twarzy ;)

Dziewczyna w czerwonej pelerynie


Najpierw obejrzałam film i zakochałam się. W klimacie (tajemnicze, bajkowe kadry, muzyka będąca uzupełnieniem)... w głównym męskim bohaterze :):):) 
A potem natrafiłam na książkę, która od filmu nie odbiega (o dziwo). Podejrzewam, że gdybym przeczytała tylko książkę  -nie utkwiłaby mi tak mocno fabuła - ale skończyło się inaczej.
Film obejrzałam trzy razy, szykuję się za jakiś czas by powtórzyć seans. Tak to już jest, jak natrafi się na coś, co się podoba. Co wpisuje się w nasz poziom.
A jaki to jest poziom, pewnie się zapytacie? Taki, gdzie moja wyobraźnia zaczyna kwitnąć a umysł przy tym nie protestuje ;)


A tutaj możecie zobaczyć zwiastun filmu

CO NA KROMKĘ CHLEBA - zamiennik szynki i żółtego sera

CO NA KROMKĘ CHLEBA - zamiennik szynki i żółtego sera

Kiedyś, przebywając w szpitalu z Martyną, wdałam się w rozmowę z mamą dziewczynki, która dzieliła pokój z moją córką.
Wiecie jak to jest, kiedy spotkają się dwie osoby, które są spragnione rozmów (i zmuszone są przebywać cały dzień w ciasnym pomieszczeniu, a nie są mrukliwymi osobnikami;), wiele tematów między nami przewinęło, ale przy jednym zatrzymałyśmy się na dłużej. 
Opowiadałam jej o mojej drodze, ku lepszemu odżywianiu, dbaniu o własne zdrowie, te wszystkie przemiany jakie musiałam przejść, by być na tym etapie, na którym byłam. A Ona chłonęła jak gąbka moje słowa, bo już jej myśli rwały się w tym kierunku, już zmęczona była tymi sztucznymi mięsami, serami, cukierkami, soczkami, czipsami...
Pamiętam jak tak siedziała na brzegu łóżka szpitalnego, rozkładając ręce, z bezradnością w głosie zapytała... ale co ja mogę dać innego na chleb?
Wszystko! -odpowiedziałam. 
I tak sobie teraz wspominam tę chwilę, przypominam sobie też swoją własną bezradność, kiedy zdecydowałam się na ten chleb nie kłaść szynki i tego sera, na których naczytałam się samych zatrważających informacji. A co dać innego, to już była pustka.
Słowo "wszystko" na niewiele się zdaje, ono tak naprawdę nie mówi za wiele. Co to znaczy wszystko? Takie słowo blokada, po nim to tylko wzruszyć ramionami i ten ser żółty z szynką na chleb dawać... i myśleć, że powinno lepiej o siebie zadbać, następnym razem.
Więc teraz, po czasie, powiedziałabym inaczej. 
Teraz bym powiedziała, na chleb daj pomidor, rzodkiewkę, kukurydzę (nie z puszki!* nie modyfikowaną!), szczypiorek, może kiełki, pokrop oliwą nierafinowaną, a może z pestek dyni (pestki dyni są tak ważne dla naszego organizmu!) może kiełki dodaj, tak na początek... a jak nie masz, daj pomidor i szczypiorek, przy następnej wizycie w sklepie, kupisz resztę... 
Każdego dnia, co innego na tę kromkę; sałatę, paprykę, awokado, posyp przyprawami.... pobaw się ze strojeniem tych kromek, a jak siły nie masz w dany dzień, ochoty by się bawić, na chleb połóż samego pomidora... to znacznie lepiej przyjmie twój organizm niż szynkę i ser.
A z czasem zapragniesz zwykły chleb zamienić na zdrowszy, niepszenny, żytni, a z czasem zdecydujesz się sama taki chleb upiec, a może zdarzyć się, że śniadania będą odbywać się bez udziału chleba. Bo coś Ci powiem, kiedy zauważysz różnicę w funkcjonowaniu twojego organizmu, będziesz chcieć coraz inaczej, coraz zdrowiej, coraz bardziej będziesz myśleć, analizować, co do brzucha twojego trafia. A z czasem chwile słabości też przeminą... z czasem. Taki proces, Jestem o tym całkowicie przekonana.
Teraz tej Pani powiedziałabym więcej, bo więcej doświadczyłam.
Zdarza się, że upiekę chleb (bez mąki, z kaszy gryczanej) , zapewne kiedyś tylko taki będę serwować na stół, najczęściej jednak kupuję żytni. Zdarza się, że na śniadanie chleba nie jemy w ogóle. I da się żyć.
Mam taki przepis na pasztet, który sama sobie wymyśliłam, często go modyfikuję według potrzeb, niekiedy go zapiekam, a niekiedy (wtedy jest szybciej) wkładam po przyrządzeniu do lodówki, daję go na kromki chleba, albo daję jako samo danie. Ostatnio kawałki pasztetu jedliśmy popijając rosołem.

Pasztet gryczano - paprykowy


  • 2 szklanki kaszy gryczanej niepalonej
  • 500 g pieczarek (można dodać więcej pieczarek, im więcej tym lepiej)
  • 1 papryka czerwona
  • 2 cebule
  • 1 łyżka babki płesznik
  • 1 płaska łyżka oleju kokosowego nierafinowanego
  • 3 łyżki lubczyku
  • pół łyżeczki gałki muszkatołowej
  • sól do smaku (morska, himalajska, ja dałam z Wieliczki)
  • 1 łyżeczka kurkumy
  • 1 łyżka koncentratu pomidorowego
Gotuję krótko kaszę gryczaną, wyłączam ogień i pozostawiam na chwilę by kasza napęczniała, następnie cedzę. W tym czasie smażę cebulę (jak kto woli, nam pasuje jak cebula ma lekko brązowy kolor). Kaszę przesypuję do miski, dodaję cebulę. Kroję w kostkę paprykę i krótko smażę na patelni. Część przesypuję do miski, cześć odkładam na bok. Na tej samej patelni smażę pieczarki, kiedy zmiękną, dodaję do miski.  Blenduję to wszystko na gładką papkę, kiedy będzie gotowa do miski dodaję wszystkie przyprawy, odłożoną paprykę, olej kokosowy. Mieszam dokładnie. Przekładam do foremki wyłożonej papierem, wyrównuję, smaruję koncentratem. Zapiekam w piekarniku 20 minut (10 minut przy wyłączonym piekarniku) w 180 stopniach.
Taki pasztet nie trzeba zapiekać, ja to zrobiłam, gdyż miało to być danie na ciepło. To, co zostało było idealne na kromki chleba. Na taki pasztet można położyć warzywa, plasterki ogórka kiszonego, Wszystko ;)

Nawet nie sądziłam, że tyle się tych pobocznych postów narobiło:
* Dlaczego nie z puszki, informacja jest tutaj - Tutaj
Powstał też post o śniadaniu bez udziału chleba zapraszam - Tutaj
Krem na słodko zastępujący nam nutellę  - Tutaj


Mam w swojej kuchennej biblioteczce, bardzo ciekawą książkę Smarowidła, pasty i inne cuda,  znajdziecie w niej zaskakujące przepisy, na przykład:  "Pasta z koziego twarożku z burakiem" albo  "Pasta z zielonego groszku z miętą". Przyznaję, że nie jestem na tyle twórcza by wpaść na taki pomysł...
Powoli realizuję przepisy z tej książki. Pierwszy, jaki przygotowałam był z działu słodkiego. Myślę, że nic się nie stanie, jak się z Wami nim podzielę (że Pani Maria, nie będzie mnie ścigać).

Krem z białej czekolady i orzechów makadamia


  • 100 g białej czekolady
  • 60 ml śmietanki 30%
  • 60g orzechów makadamia
  • 3 łyżki syropu klonowego
Zamieniłam orzechy makadamia na nerkowca, zrezygnowałam z syropu klonowego. W mojej ocenie, byłoby za słodko.
Orzechy moczymy na noc w wodzie. Rano odcedzamy i przepłukujemy.
Śmietankę podgrzewamy, ale pilnujemy, by nie doprowadzić do wrzenia. Zdejmujemy z ognia, dodajemy pokruszoną białą czekoladę i mieszamy, aż się rozpuści. Studzimy, a następnie chłodzimy w lodówce przez 1 godzinę. Ostudzony krem miksujemy aż masa stanie się lekka i puszysta.
Orzechy drobno siekamy, przekładamy na suchą patelnię (ja ten etap pominęłam), dodajemy syrop klonowy i podgrzewamy aż się skarmelizują. Studzimy.
Ostudzone orzechy dodajemy do ubitego kremu z czekolady i mieszamy.
Krem najlepiej smakuje z rogalikami.



MALOWANA ZIMA

MALOWANA ZIMA

Tymi pracami ostatecznie kończę okres zimowy, niewiele ich powstało; 2 akwarele, 3 koszulki, 1 malowidło akrylowe (torebka prezentowa), choć z drugiej strony, lepsze to niż nic, prawda? :)
Teraz moje myśli skierowane są w kierunku kwiatów, zielonych listków, wiosennych akcentów, mimo, że nadal zima trwa.
Ale tak bardzo chciałabym zdążyć ze wszystkim do wiosny, do Świąt.
Ręce mnie mrowią, myśli ganiają jak napędzone, by tworzyć, ale zmuszam się, by powoli zabrać się do realizacji projektów, bo znowu nic z tego nie wyjdzie, porozpoczynam i nie będę miała czasu skończyć. Cieszę się jednak, że mogę Wam coooośśśś twórczego pokazać na moim blogu, bo już naprawdę ostatnio zwątpiłam, i że skończę na samych koszulkach.
Zapraszam Was na mój profil na Instagramie Tutaj tam na bieżąco możecie śledzić, co u mnie się dzieje. I w życiu i w tworzeniu. 






PRZEMIANY

PRZEMIANY

Mam wrażenie jakbym się budziła, ze snu...
Teraz - może zawdzięczam to dojrzałości, która przychodzi z wiekiem? - teraz uczę się godzić ze sobą, widzę siebie... niedoskonałą ale siebie. To jestem ja, z krótkimi nóżkami, pyrkatym nosem, włosami, które kręcą się na swój zwariowany sposób, w okularach najczęściej. 
Dociera do mnie, że ja nie muszę się wszystkim podobać, nie muszę być piękna, śliczna i ładna. Najważniejsze jest bym chciała na siebie patrzeć. Nie wstydzić się siebie. Tych swoich niedoskonałości. 
Nie mam pojęcia, co się stało z tymi latami, kiedy dzieci rodziłam, kiedy biegałam ze smoczkiem, pieluchą, gryzakiem. Pierwsze kroczki, pierwsze zajęcia, urodziny kolejne, święta, pory roku...
Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, lata w ten sposób mijały. Taka dziura czasowa, w której przestałam być kobietą. 
... Kiedy mówię słowo Kobieta i myślę o sobie w tych kategoriach, to czuję się dziwnie.
Niezręcznie.
Tak bardzo przylgnęła do mnie nazwa Mama.
Ale teraz sytuacja powoli się zmienia, dzieci mam coraz starsze, Przemek niedługo pójdzie do przedszkola, Martyna jest już w podstawówce... mam coraz więcej czasu dla siebie.
Ostatnie 10 lat poświeciłam rodzinie, dzieciom, nie mogę napisać, że to strata, bo to dla mnie było oczywiste, że "Ja" dla dzieci. Nie nadużywam też słowa "poświęciłam", bo ono jest naprawdę trafne. W tym słowie, nie ma żalu i pretensji. Przez ostatnie lata byłam Mamą. Taką rolę narzuciłam sobie świadomie. I myślę, że wykorzystałam szansę, jaką los mi dał. Moje dzieci nie zaznały braku rodzica, regularne, ciepłe posiłki, tysiące rozmów, czas wspólnie spędzony. 
Ale teraz...
Teraz chciałabym być Mamą i Kobietą jednocześnie. Nie tylko Mamą.
Jest też potrzeba wskrzeszenia swoich zainteresowań i pasji. Zagrzebanych i zapomnianych.
Mam 37 lat... 
... Dla jednych z Was, jestem bardzo młoda, dla innych mój wiek może być zaskoczeniem albo nie... Każdy do przeżycia ma to, co zapisane. Jedni te swoje życie wykorzystują na maksa a inni pozwalają by te lata przemijały niewykorzystane...
Za 3 lata będę mieć 40 lat... ! 
Jak Bóg da.
Na swojej twarzy dostrzegam zmarszczki. Po prostu nie mogę w to uwierzyć. Wokół oczu i na czole. Na razie.
Życie toczy się nadal, w moim przypadku przecieka przez palce, lata mijają, a ja... ja tęsknie za czasami, w których byłam i tu i tam, interesowało mnie to i tamto. Sprawdzałam i testowałam. Żyłam!
Doskonale wiem, że dawniej byłam sama, teraz jestem odpowiedzialna za dwie istoty. Ale chcę wyjść z tego marazmu - robota, dom, dzieci, dom dzieci robota. Tak egoistycznie i nie egoistycznie jednocześnie.
Nie chodzę na samotne spacery "ze sobą", nie chodzę też do fryzjera, kosmetyczki, na babskie zakupy...
Życia mi już szkoda na dni które wyglądają codziennie tak samo.
Ostatnio często o tym myślę. O tym czasie, który tak szybko upływa. Teraz jak już coraz bliżej do 40 stki, to tym bardziej myślę intensywniej, mocniej dociera do mnie, że tego czasu jest coraz mniej, że już nigdy nie będę młodą piękną powabną 20 latką.
Mogę być zadowoloną z życia, pewną siebie Mamą, prawda?
Prawda.
Jednak ja sama stoję sobie na przeszkodzie. 
Pozwoliłam na to by nic się konkretnego nie działo, by te moje marzenia zostały przykryte kurzem, zakopane głęboko.
Zawsze marzyłam by jeździć konno, kiedyś podejmowałam kilka prób, zaniechałam, uczyłam się grać na gitarze, zaniechałam, tak samo jak z grą na pianinie, o wędrówkach po górach marzyłam, o wydaniu swojej własnej książki... zaniechałam. O malowaniu marzyłam - twórczość najczęściej przegrywała z gotowaniem, sprzątaniem, zawożeniem, przywożeniem i tysiącami innych spraw...
Zawsze lubiłam czuć się wysportowana. Dawniej oddawałam się temu całym sercem. Zaniechałam. A przecież... przecież zawsze ten sport w moim życiu był. Tylko, że na kilka długich lat wpadłam w niebyt... 
Budzę się ze snu...
Moje przemiany zaczęłam od sportu właśnie... i znowu mi się chce! 
I tak sobie marzę, że kiedy nadejdą 40 urodziny to... To doskonale będę wiedziała co to znaczy spędzić kilka godzin w siodle, przed oczyma widniały będą wschody i zachody słońca obserwowane zza grzywy konia. Konia, który będzie miał imię. Wieczorami przy ognisku dzieciom będę grała na gitarze, a w innych wieczorach  po całym domu unosić będzie się - jak zapach - muzyka wydobywająca spod moich palców... na pianinie... 
Mając te 40 lat, właśnie będę szykować się na kolejną podróż w góry, a  wydanie książki będzie już wtedy mocno realne.
I na pewno nie powiem, że mi życie przez palce przecieka a ja nic nie osiągnęłam, i za wiele nie przeżyłam.
Jak Bóg da.
Mam wrażenie jakbym ze snu się budziła...
Więc biorę się za robotę, bo szkoda mi mojego życia na marzenia, o których tylko mówię, a nie realizuję... 
W końcu drugiej szansy mieć nie będę.


Copyright © 2014 sylwiitwory , Blogger